Strona główna  |  Elektronika  |  Astronomia  |  Podróże  |  O mnie

 
     
       
     
 
Część III - "North to Alaska"

Droga na północ i dwa tygodnie na Alasce!



pokonana trasa na mapie!


 
 
     
     
  Dzień 30 – 26 lipca – środa

Opuszczam dziś Góry Skaliste. Również Jokin jedzie w swoją stronę – do Banff. Ja zmierzam na zachód, w stronę Pacyfiku, tą samą drogą, którą jeszcze niedawno jechaliśmy we trójkę w okolice Mt. Robson. 'Highway 16' kończy się w Prince Rupert na wybrzeżu, tak więc już niedługo zrealizuję drugi cel mojej wyprawy – zanurzę rękę w Pacyfiku.
Pierwszy stop to wielka ciężarówka, jedziemy niecałe dwieście kilometrów do Mc Bride. Drugi stop jest znacznie dłuższy, bo prawie czterysta kilometrów. Jadę z Annette i Richardem oraz z ich maleńką, półroczna córeczką – Brooklyn.  Bardzo przyjemna podróż, no może poza momentami, kiedy mała robi w pieluszki :)
Dzisiejszy dzień kończę w Smithers i zostaję zaproszony do spędzenia wieczoru wraz z rodzinką Richarda, na małej farmie za miastem.
 
     
  Dzień 31 – 27 lipca – czwartek

Nie ma to jak od czasu do czasu mieć dach nad głową. I do tego prysznic oraz śniadanko o poranku. Chętnie zostałbym sobie jeszcze dzień dłużej, ale nie chcę nadużywać tej niesamowitej kanadyjskiej gościnności.
Przed odjazdem podjadam trochę pysznych malin z ogródka i w drogę.

Kilka minut i zatrzymuje się starszy pan, koło sześćdziesiątki. Jest Czechem, który wiele lat temu wyemigrował do Kanady, a w ciągu swojego życia zwiedził kawał świata.
Mój Czech jedzie na północ, w okolice Watson Lake na terytorium Yukonu, tak więc Pacyfik poczeka na mnie kilka tygodni...
Jedziemy więc sobie drogą nr 37, która po ponad siedmiuset kilometrach połączy się ze słynną Alaska HWY. Przy dźwiękach piosenki „North to Alaska" zmierzamy na północ... Kto by pomyślał...


Zahaczamy również o małe miasteczko Hyder - położone w południowej części pacyficznego pasma Alaski. Tym sposobem oficjalnie stanąłem na alaskańskiej ziemi :)
 
 
     
  Dzień 32 – 28 lipca – czwartek

Yukon, prawdziwa północ Kanady, jak sugeruje dumny napis powitalny na granicy z B.C.
Stoję sobie teraz na poboczu 'Alaska Highway', w miejscowości Watson Lake. Tak, coraz bliżej Alaski, jeszcze tylko jakieś tysiąc kilometrów J
Dziś rano ruszyliśmy z jeziora nieopodal Dease Lake, gdzie rozbiłem swój namiot obok Chevroletta Czecha, z którym podróżuję od wczorajszego poranka.
...
Podoba mi się tutejsze prawo dotyczące autostopowiczów. Zimą każdy musie się zatrzymać i wziąć cię z drogi. No coż, teraz mamy lato, dwadzieścia stopni ciepła, i nikt nie kwapi się jakoś by się zatrzymać i zabrać mnie do Whitehorse. Ale jak to było w przyśpiewce Kingi i Chopina: „Łapać stopa to nie znaczy, zawsze to samo / można złapać od razu, można czekać bez granic...". Dziś więc sobie spokojnie czekam, a jak się nie uda do wieczora, to rozbiję się gdzieś w okolicy i z rana pójdę na darmowy internet do biblioteki...
Miasteczko Watson Lake to jakby brama do Yukonu, i jako takie wita podróżnych przemieszczających się via 'Alaska HWY'. Ja skorzystałem z drogi 37, zwanej Cassier HWY, równie malowniczej jak słynna alaskańska trasa, którą być może będę wracał...
Watson Lake to trzecie co wielkości miasto na terytorium Yukonu. Nie przeszkodziło mi to jednak obejść je całe w kilkanaście minut – mieszka tu aż tysiąc pięćset osób.
To właśnie podoba mi się na północy. Maleńkie miasteczka, oddalone od siebie o co najmniej sto czy dwieście kilometrów. Nie ma tu przekaźników sieci komórkowych. Ostatnią strefę pokrytą zasięgiem zostawiłem dwa dni temu w Prince George - tysiąc kilometrów stąd! Normalne linie telefoniczne dochodzą za to wszędzie i wszędzie też są publiczne aparaty telefoniczne (payphone), z których korzystam dzwoniąc do kraju (za około dwa centy za minutę). Tak, właśnie tak tanio! Bardzo rozwinięty jest tu bowiem rynek operatorów oferujących tanie połączenia międzynarodowe. Na każdej stacji benzynowej czy supermarkecie można kupić kartę z numerem i kodem. Procedura wykonywania połączenia to wykręcenie numeru podanego na karcie, wklepanie kodu i podanie właściwego numeru, pod który chcemy dzwonić, poprzedzonego cyframi '011', które oznaczają połączenie za ocean.
Do tych samych lini telefonicznych podpięty jest też internet, nawet całkiem szybki.
Kolejnym medium telekomunikacyjnym, zanikającym już w Europie, są radiostacje AM. Anten nadawczych AM jest bardzo dużo w Kanadzie, w każdej z mijanych przeze mnie prowincji bez wyjątku. Przy tak dużych odległościach jakie są w tym kraju, budowa stacji FM byłaby bardzo kosztowna.
No, koniec tego pisania... Czas przespać się trochę. Nadal jestem w Watson Lake, a rozbiłem się w lasku nad jeziorem... i walczę ze stadami komarów... Dobranoc.
 
     
  Dzień 35 – 31 lipca – poniedziałek

Już trzeci dzień jadę z Davidem, jego żoną Tammy i ich synkiem Tyler'em. W sobotę o poranku zabrali mnie z Watson Lake do Whitehorse - stolicy Yukonu...




......
......

- tbd
 
 
     
  dzień 36 - 1 sierpnia - wtorek

Rześki poranek na "Top of the World Highway" - może ze trzy kilometry od Dawson City. Właśnie zebrałem się z mojego 'campingu', dwadzieścia metrów od miejsca, w którym teraz stoję, a właściwie siedzę. Ruch jest tutaj minimalny i odbywa się raczej w grupach po kilka samochodów, które akurat przeprawiły się promem z Dawson City. Prom to jedyne połączenie "Top of the World HWY" z miastem, ale administracja Yukonu wykazała się dobrą wolą i sponsoruje przeprawy przez rzekę.
Właśnie słyszę jak zbliża się pierwsza fala samochodów...
No i proszę - jadę na spotkanie Alaski. Dobrze, że zdążyłem zrobić sobie zdjęcie z alaskańskim transparentem :) Zabrało mnie sympatyczne małżeństwo emerytów z Ontario, podróżujących po kraju na stare lata.
Droga, bo autostradą tego nazwać nie można, to w osiemdziesięciu procentach żwir lub piach, asfalt pojawia się tylko na krótkich odcinkach. Nie można więc pomykać zbyt szybko, ale za to jest czas na podziwianie pięknych widoków. Droga wiedzie wzdłuż szczytów górskich i chyba dlatego zasłużyła sobie na miano "Top of the World". Na granicy żadnych większych problemów. Amerykański ranger zapytał się mnie jak tu dotarłem z Nowego Jorku, tak więc zgodnie z prawdą odpowiedziałem że autostopem. Lekkie zdziwienie i kolejne pytanie, jak zamierzam wrócić. Tym razem też zaryzykowałem i powiedziałem że w ten sam sposób :) Alaskańska pieczątka w paszporcie, parę fotek i ruszamy dalej!
Droga nazywa się teraz "Taylor Highway" i dalej jedyne co ma wspólnego z 'highway' to to, że jest 'high'. Po drodze mijamy małe miasteczko Chicken, a w zasadzie wioskę, bo jest tu może kilkanaście domów. Wspólną podróż kończymy w Tok, gdzie rozbiłem właśnie namiot i mozolnie piszę moją relację.
Jutro ruszam do Fairbanks, 200 mil na północny zachód. Jakiś czas temu, o ile dobrze pamiętam było to to w Watson Lake, skontaktowałem się z Molly i Ryan'em z Couchsurfing, i właśnie z nimi zamierzam się spotkać.
A w Tok'u życie spokojnie się toczy. Jest to kolejne duże miasto - całe 1400 osób. Miasteczko powstało w latach 40-tych jako obóz konstrukcyjny w związku z budową autostrady i teraz całkiem ładnie się rozwinęło.
Robię właśnie herbatkę! Przyda się jak co noc przed wschodem słońca, kiedy to temperatura spada dość znacznie i dobrze mieć coś na rozgrzewkę. A jak nie pomoże to mam w plecaku trochę brandy od Czecha, z którym niedawno jechałem. To na pewno pomoże :)
Tą myślą zamykam pierwszy dzień na Alasce. Mam nadzieję że jutro ładnie ktoś mi się zatrzyma i dotrę do
Fairbanks...
 
     
  dzień 37 - 2 sierpnia - środa

Nawet nie zdążyłem z rana dojść na skrzyżowanie, a już zatrzymał się koleś i zaproponował przejażdżkę 7 mil w kierunku Fairbanks. Jechał do swojego domu, położonego zupełnie na odludziu, tak jak domy wielu tutejszych mieszkańców. Właśnie dwie starsze panie, mieszkające w jednym z takich leśnych domów, zabrały mnie dalej do Fairbanks. Starsza z nich, koło 80-tki, nie rozstawała się ze swoją butlą tlenową. Młodsza, jej siostra, wpadła w odwiedziny, a mieszka na stałe w Michigan.
Jestem więc sobie w Fairbanks i po odwiedzeniu centrum informacji turystycznej i tamtejszego darmowego internetu jestem w nienajlepszym nastroju. Dostałem bowiem maila od Molly, że wyjeżdżają z miasta i nie mogą mnie gościć. Nie zaszkodzi jednak spróbować. Dzwonię do nich aby zobaczyć jak sprawa wygląda. No i wygląda tak, że mogę się u nich zatrzymać tą jedną noc, gdyż wyjeżdżają dopiero jutro z rana. Od razu lepszy humor :)
Molly i Ryan mieszkają w lesie, w prawdziwie alaskańskiej chatce kilka mil od miasta. Nie jestem też ich jedynym gościem. Również Mike i Andrew z Couchsurfing zatrzymali się u nich. Mamy więc małe spotkanie CS! Miło.
 
     
  dzień 38 - 3 sierpnia - czwartek 

Przyjemny poranek w lesie, ale tym razem nie w namiocie :) Molly i Ryan wyjechali wcześnie rano, tak więc jestem tylko ja i dwóch moich nowych znajomych. Mike jest z Buffalo i właśnie zaczął swą wakacyjną podróż. Andrew pochodzi z Texasu i jest tu w tym samym celu.  
Śniadanko i razem we trójkę udajemy się na Uniwersytet w celu skorzystania z tamtejszych atrakcji, do których bez wątpienia należy prysznic!!!
W chatce Molly, jak i również w innych okolicznych chatkach, nie ma wody bieżącej ze względu na wieczną zmarzlinę kilka stóp pod powierzchnią. Niezbyt łatwo musi tu być zimą...
Na Uniwersytet dotarliśmy stopem oczywiście, we trójkę z wielkimi plecakami. Żadnych problemów. Oprócz pryszniców są tu inne rarytasy, między innymi internet w bibliotece oraz poczta. Jutro wyślę paczkę do mojej rodziny pod Filadelfią, coby pozbyć się trzech kilogramów informatorów turystycznych oraz różnych map i broszur, które zgromadziłem od czasu B.C.
Po południu z terenu campusa zgarnia nas Ben, kolejny host z CS, przyjaciel Molly i Ryan'a. Zamieniamy więc naszą chatkę na inną, również bez wody :)
W zasadzie to mamy całą chatkę dla siebie, ponieważ sąsiedzi Bena wyjechali na jakiś czas i ich chatka jest wolna. A jako że ludzie na północy są bardzo gościnni, powiedzieli Benowi, że gdyby jakiś zbłąkany podróżnik potrzebował dachu nad głową, ich chatka stoi otworem. Również dosłownie - nikt tu bowiem nie zamyka drzwi.
Spędzamy ze dwie godzinki na jagodach na pobliskich wzgórzach, a potem to już tylko wypoczywamy sobie... Ciężkie jest życie podróżnika :) Prawda? 
 
     
  dzień 40 - 5 sierpnia - sobota 

Już dawno tyle nie wypoczywałem - trzeba wyruszyć w drogę (co też czynimy o poranku). Wczoraj wstaliśmy poźno, spędziliśmy kilka godzin na Uniwersytecie (czytaj Internet i prysznic), a wieczorem Ben zawiózł nas do Chena Hot Springs, gdzie byczyliśmy się dobrych kilka godzin.
Miałem, muszę przyznać, pewne wątpliwosci, co do łapania stopa we trójkę, ale rozwiały się całkowicie, gdy pierwsze dwa stopy złapaliśmy we czwórkę. Zaraz bowiem jak Ben wywiózł nas na wylotkę, zjawił się kolejny autostopowicz jadący do parku Denali. Te dwa stopy naprawdę zasługiwały na miano 'joyride'.
Kolejnymi dwoma stopami (już we trójkę) dotarliśmy do Denali, tak więc skoro już tu wylądowaliśmy, warto by było wyruszyć w góry. Tak też czynimy. W parku jest generalnie jedna droga, której pierwsze dziesięć mil jest dostępne do użytku publicznego, zaś kolejne kilkadziesiąt obsługiwane jest przez specjalne autobusy. Te pierwsze dziesięć mil pokonaliśmy jednym z autobusów (do tego punktu są one darmowe) i posiliwszy się ruszyliśmy pieszo drogą mijając niepostrzeżenie budkę do poboru opłat.
Dwie mile dalej rozbiliśmy namioty, gdyż zrobiło się już późno, a i wędrowanie w deszczu do najprzyjemniejszych nie należy. Koło dziesiątej wypogodziło się i mieliśmy piękny zachód Słońca, a jeszcze później widzieliśmy rysia.
 
     
  dzień 41 - 6 sierpnia - niedziela 


Dzisiejszy dzień spędzamy na szlaku. Lub poza szlakiem, gdyż szlak w Denali to rzadkość. Zostawiliśmy namioty tam gdzie spędziliśmy noc i ruszyliśmy w górę drogi z zamiarem znalezienia jakiejś ładnej okolicy do górskiej wędrówki.
Zamiary te pokrzyżował nam Rich - kierowca jednego z autobusów, podwożąc nas za darmo kilkanaście mil dalej, w okolicę Cathedral Mt.
Przeprawialiśmy się przez rzekę, widzieliśmy karibu, a na deser mamę grizzly z trójką młodych. Rodzinka niedźwiadków pożywiała się spokojnie pod lase, po tej samej stronie rzeki, wzdłuż której wędrowaliśmy. Przeszliśmy spokojnie obok niedźwiadków i... wciąż żyjemy.
Kolejne dwa niedźwiedzie, również grizzly, widzieliśmy kilka godzin później z autobusu, któryzabrał nas spowrotem do naszych namiotów. Dwa młode grizzly, trzylatki, przemieszczały się spokojnie wzdłuż drogi, zupełnie nie przejmując się przejeżdżającymi autobusami. A ponieważ miało to miejsce około kilometra od naszego obozowiska, zwinęliśmy namioty i zainstalowaliśmy się w pobliskiej budce strażniczej, na świeżutkiej wykładzinie :)-
 
     
  dzień 42 - 7 sierpnia - poniedziałek 

Pobudka o szóstej rano i ruszmy w dół drogi. Pierwszy autobus będzie jechał w naszą stronę dopiero koło dziesiątej, ale my, jak na prawdziwych autostopowiczów przystało,  zatrzymujemy RV prowadzone przez małżeństwo z Hawajów.
Darmowy prysznic na jakimś kampingu, gdzie zostaliśmy wyrzuceni, i w drogę na południe! Znowu RV i jedziemy do zjazdu na Talkeetnę. Niezbyt podoba mi się pomysł nadrabiania dwustu mil, tylko po to, żeby moi towarzysze podróży mogli uzupełnić swoje zapasy trawki, ale w końcu mam trochę czasu, tak więc czemu nie. Do samego miasteczka zabiera nas Josh, podróżnik z Wisconsin.
Talkeetna to całkiem ładne miejsce i zarazem stolica hipisowska Alaski. Uzupełniamy też swoje zapasy żywnościowe w lokalnym sklepie (bardzo drogim) oraz dostajemy trochę jedzenia od Josha.
Andrew szybko uwinął się ze swoją misją, tak więc opuszczamy Talkeetnę i ruszamy spowrotem. Pierwszy stop na pace pickupa, kolejny z bardzo ładną dziewczyną z Talkeetny i wreszcie Matt, kolejny hipis, zabiera nas do skrzyżowania z Denali HWY, do miasteczka Cantwell. Denali Highway to jedna z najbardziej malowniczo położonych dróg na Alasce, również prawie zupełnie pozbawiona twardej nawierzchni.
Ruch jest minimalny, ale tak to bywa czasami, że na najmniej uczęszczanych drogach najłatwiej złapać stopa. Zatrzymuje się pierwszy samochód - pickup, i jedziemy kilka mil wraz z trzema uroczymi dziewczynami. Najstarsza z nich, Aurora, była naprawdę piękna ;)
Nasz kolejny stop to Stephani - również pierwszy samochód. Jedziemy z nia jakieś pół godziny i wszyscy razem rozbijamy nasze cztery namioty kilkanaście metrów od drogi. Wieczorem ognisko, brandy, i piękny wschód księżyca. 
 
     
  Dzień 43 - 8 sierpnia - wtorek

Kontynuujemy przejażdżkę Denali HWY, a koło jedenastej robimy sobie kilkugodzinna przerwę by zdobyc lokalny dwutysięcznik w okolicy Glacier Lake. Późno wieczorem docieramy do Paxson w miejscu, gdzie denali HWY wpada do Richardson HWY biegnącej w kierunku północ - południe. Stoimy tam jakiśczas i bezskutecznie próbujemy szczęścia na poboczu. Inne jednak szczęście było nam przeznaczone. Stoimy już sobie ładną godzinkę, a tu od strony Valdez skręca w Denali HWY Ryan i jego kolega Mike (których to poznaliśmy tydzień temu w Fairbanks). Ryan jeździ od paru dni po Alasce prowadząc pomiary GPS dla Uniwersytetu, a teraz zjeżdża na noc do swojego rodzaju ośrodka kampingowego w Paxson, gdzie na koszt uczelni ma nocleg w domku letniskowym. No cóż, Uniwersytet nie zbiednieje pokrywając koszt noclegu trzech freeloaderów, tak więc mamy wspaniałe miejsce do spania, z prysznicem i wszystkimi innymi udogodnieniami, które umilają życie podróżnika, No i oczywiście wśród przyjaznych ludzi! :)
 
     
  Dzień 44 - 9 sierpnia - środa

To samo miejsce co wczoraj i tak samo kiepsko nam idzie stopowanie. Mike i Andrew chcą spędzić jeszcze tydzień na Alasce (zahaczając raz jeszcze o Talkeetnę i tamtejsze wyroby zielarskie), ja zaś chcę dotrzeć nad Pacyfik do Valdez i ruszyć spowrotem na wschodnie wybrzeże. Rozdzielamy się więc, ale niestety szczęście autostopowe nadal jest gdzieś bardzo daleko. Przyszło wraz z końcem deszczu, który przeczekaliśmy w pobliskim barze. Jadę na południe z Billem, jego żoną Moniką, córką Sonią i wnuczkiem Alexem. Bill pochodzi z Californi a Monikę poznal w Ekwadorze, podczas swojej młodzieńczej podróży po Ameryce Poludniowej. zatrzymujemy się co kilka minut, ponieważ Bill namiętnie fotografuje swoimi trzema aparatami. Mając takie tempo, nie docieramy do Valdez, tylko obozujemy niecałe sześćdziesiąt mil na północ od oceanu. Oczywiście załapuję się na super kolacje i deser.
 
     
  Dzień 45 - 10 sierpnia - czwartek

Pacyfik, szkoda że cały we mgle. Ale i tak cieszę się bardzo, że tu jestem. mało kto z moich znajomych był nad tym największym oceanem, tak więc mam swego rodzaju powód do dumy :)
Bill i Monika zapraszają mnie na obiad do restauracji i rozstajemy się. Wracają spowrotem, ja zaś postanawiam spędzić popołudnie w Valdez, gdyż jest to całkiem ładne miasteczko.
Tylko pogoda mogła by być lepsza , cały czas pada, chmury snuja się po mieście zasłaniając widok na okoliczne góry. Ja też snuję się trochę po porcie, spędzam chwil parę w bibliotece na internecie i powoli zmierzam na wylotkę. Jest już koło szostej , a wszechobecne chmury nie przepuszczają za dużo światła. Nie wiem więc jak daleko uda mi się dziś zajechać, szczególnie że ruch jest, jak wszędzie na północy, bardzo znikomy.
Dwoma stopami docieram dziesięć mil za miasto, skąd zgarnia mnie rachel, urocza dziewczyna, i zaprasza do swojej leśnej chatki kilka mil dalej. Rachel mieszka ze swoim chłopakiem Tory'm i razem we trójkę spędzamy wieczór objadając się pysznymi ciasteczkami jagodowymi, które Rachel piecze według przepisu z internetu.
Tak, mają w chatce wszystkie udogodnienia cywilizacyjne... oprócz wody. Taki urok alaskańskich chatek.
Udało mi się też namówić Rachel do wstąpienia do rodziny CouchSurfing, pozostało tylko zrobić to samo z HC :)
 
     
  Dzień 46 - 11 sierpnia - piątek

Ciągle pada...
Zostaję więc w chatce Rachel i nadrabiam zaległości w pisaniu tej relacji.
A wieczorem pieczemy sobie na ogniu wspaniałego łososia, którego złapała mama Rachel.
I przestaje padać...!
Reszta wieczoru upływa pod znakiem słuchania płyt Marka Knopflera, którego Tory jest fanem; zresztą tak jak i ja :)
 
     
  Dzień 47 - 12 sierpnia - sobota

Autostopowy dzień. Co prawda pogoda znowu deszczowa, ale już po pierwszych stu kilometrach wypogadza się. Chmury zawiesiły się na górach nad oceanem.
Idzie mi całkiem nieźle - bez problemu łapię kolejne stopy. Stojąc w Glennallen spotykam innego autostopowicza, chłopaka z USA, który właśnie jedzie na południe. Stoimy więc po przeciwnych stronach skrzyżowania i czekamy na jakieś samochody (ruch jak zwykle poraża natężeniem).
Nie wiem niestety, ile musiał on czekać na swojego stopa, gdyż po paru minutach opuszczam Glennallen wraz z pilotem małych lokalnych awionetek. Kolejne kilometry pokonuję z równie ciekawymi ludźmi... Z dziadkiem - weteranem wojen w Zatoce i Wietnamie, holenderskim małżeństwem i ich dzieciakami, wreszcie z jakimś świrem, na dodatek analfabetą, na pace jego pickupa.
Tym sposobem docieram wieczorem do Tok i rozbijam namiot dokładnie w tym samym miejscu co jedenaście dni temu. Zatoczyłem więc pętlę po drogach i bezdrożach Alaski i muszę powiedzieć, że naprawdę było warto. Poznałem mnóstwo ciekawych ludzi, widziałem grizzly i karibu w Denali, stanąłem nad brzegiem Pacyfiku oraz doświadczyłem wiele innych małych rzeczy, które na zawsze w pamięci mi pozostaną...
 
     
     
   
     
     
 

ostatnia aktualizacja: 6 grudnia 2006

 
     
  Strona główna  |  Elektronika  |  Astronomia  |  Podróże  |  O mnie