Ukraina, Mołdawia i Naddniestrze

Sentymentalna podróż na Wschód - sierpień 2018

tekst czarny: Marek (tylko opisy zdjęć)

tekst niebieski: Agnieszka


Wstęp

Ostatnio pochłonęła mnie lektura książki "Granice marzeń", opisująca sytuację społeczno-polityczną w republikach-widmo. Jak pisze autor książki, Tomasz Grzywaczewski, „ciężko szukać ich w atlasach i na mapach, a jednak faktycznie istnieją w ludzkiej świadomości. Mają wytyczone (choć nieoficjalnie) granice, własną historię, społeczeństwo, a nawet prowadzą określoną politykę. W cieniu nieustających sporów, gdzieś pomiędzy walkami o wolność, niepodległość i uznanie w oczach świata, na ich obszarach toczy się codzienne, zwyczajne życie”.

Jednym z takich państw (o którym, przyznam szczerze, wcześniej nie słyszałam) jest Naddniestrzańska Republika Mołdawska obejmująca tereny położone na lewym brzegu Dniestru oraz prawobrzeżne miasto Bendery. Jest to pas ziemi o długości około 200 km i szerokości kilkunastu km niedaleko Morza Czarnego, które jednostronnie oderwało się od Mołdawii w 1990r., deklarując pozostanie w składzie Związku Radzieckiego. Na arenie międzynarodowej Naddniestrze jest traktowane jako region autonomiczny Mołdawii, czyli stanowi jej integralna część.
Tekst książki na tyle mnie zaintrygował, że postanowiliśmy odwiedzić ten separatystyczny region.

We Lwowie wciąż można zobaczyć takie cudeńka.

Ukraina zachodnia

Podczas studiowania trasy, jaką należy przebyć, aby dotrzeć z naszego domu do Naddniestrza (ok. 1400km), okazało się, że przejeżdża się przez Tarnopol, a stamtąd już 20-30km do poznanych nam sprzed 3 laty cmentarzy, na których spoczywają moi przodkowie. Niepowtarzalna szansa, aby odwiedzić groby i sprawdzić, jak się mają. Także po sprawnym przekroczeniu granicy w Korczowej/Krakowcu (tylko dwie godziny :P ) udaliśmy się wpierw do Lwowa (mamy duży sentyment do tego miasta), gdzie odwiedziliśmy targ miejski przy dworcu i zjedliśmy tam obiad (dwudaniowy dla całej rodziny za 5 euro – kocham Ukrainę! :)), a następnie pojechaliśmy dalej, w okolice Tarnopola. Tam, na północ od miasta znajdują się dwie wioski – Iwanczany, gdzie pochowana jest m.in. siostra mojego dziadka (zmarła jako 17 latka, a na jej cześć nasza Gabrysia dostała drugie imię Jadwiga) oraz Sieniawa – miejsce urodzin mojej babci, gdzie spoczywa jej tata, czyli mój pradziadek Maciej.

Na lwowskim targu.
Podjechaliśmy pod cmentarz w Iwanczanach, a tu akurat w najlepsze trwało spalanie odpadów.
Groby przodków w Iwanczanach.

W Iwanczanach zostaliśmy rozpoznani przez miejscowych, którzy serdecznie zapraszali nas do siebie (woleliśmy jednak zostać pod namiotem przy cmentarzu, chociaż rozpętała się potem niezła burza). Dostaliśmy od nich worek pełen jedzenia – dużą butlę jeszcze ciepłego mleka krowiego, słoik bigosu, ogórków, ziemniaki, winogrona, a nawet paczki słodyczy dla dzieci. Chwile na cmentarzu były wzruszające dla mnie. Cmentarz prezentował się znacznie lepiej niż 3 lata wcześniej. Nie było już śmieci i wielkie krzaki zostały wycięte ponoć przez motocyklistów z Polski, którzy odwiedzili to miejsce jesienią rok temu. Cmentarz w Sieniawie był w jeszcze lepszym stanie. Groby pobielone, napisy odnowione czarną farbą. Zupełnie inne miejsce niż to, które zapamiętałam 3 lata temu. Wtedy bez użycia szczotki i papieru ściernego można było zapomnieć o przeczytaniu napisów, gdyż wszystkie groby pokryte były mchem i porostami.

Cmentarz w Iwanczanach - jeden z chylących się grobów.
Stacja benzynowa w Sieniawie.
Sielsko - anielsko. Koło cmentarza w Sieniawie.
Cmentarz w Sieniawie - kolejne groby rodzinne.
Pradziadek.
Cmentarz w Sieniawie - inne polskie mogiły.
Twierdza w Kamieńcu Podolskim.

Po pożegnaniu się z obwodem tarnopolskim ruszyliśmy do Mołdawii, po drodze odwiedzając Kamieniec Podolski i Chocim nad Dniestrem, gdzie znajdują się stare twierdze, znane chociażby z kart Trylogii. Tam, niedaleko Chocimia, rozbiliśmy namiot w bardzo ładnym zielonym miejscu w okolicy rzeki Dniestr.

Twierdza w Chocimiu.
Nasz wojownik.
Nocowaliśmy w "Czarcim jarze" nad Dniestrem.
Typowy mołdawski krajobraz.

Mołdawia

Następnego dnia rano przekroczyliśmy granicę ukraińsko-mołdawsko w Criva, co zajęło nam niecałą godzinę. Przejechaliśmy przez starą miejscowość Lipcani, docierając ostatecznie do wsi Styrcza, założonej przez polskich osadników. W Lipcani natrafiliśmy na kondukt pogrzebowy. Stara radziecka ciężarówka Ził ciągnęła wóz z otwartą trumną kilka kilometrów na cmentarz. Za nią podążała rodzina i znajomi zmarłego w całkowitej ciszy. Wszystkie przejeżdżające z naprzeciwka samochody zatrzymywały się i parkowały na poboczu, żeby nie przerywać tej ciszy, a pojazdy jadące za konduktem cierpliwie powoli podążały za nim, nie wyprzedzając go. To się nazywa szacunek! W trumnie leżał mężczyzna, jeszcze czarnowłosy bez zmarszczek, i jakoś tak smutno było, a działo się to wszystko w niedzielę. Piękny zwyczaj.

Kościół katolicki w Styrczy.

Gdy dojechaliśmy do wsi Styrcza, bardzo się zdziwiliśmy, bo zamiast spokojnej wsi napotkaliśmy kolorowe namioty i gwar ludzi mówiących po polsku! Okazało się, że trafiliśmy na polski obóz harcerski, który został zorganizowany dzięki zaproszeniu Mołdawian, a bardzo sympatyczni Polacy przygarnęli nas na obiad i nocleg. Harcerki wzięły w obroty nasze dzieci, zwłaszcza najmłodsza Gabrysia miała powodzenie. Wszyscy chcieli ją bawić i nosić. Ale odpoczęliśmy! :) Karol znalazł sobie dwóch sześcioletnich kolegów – Huberta i Dawida, z którymi szalał do późnego wieczora już po ciemku, z latarką na czole. ;) Na obiad miejscowi przygotowali ich tradycyjne danie – mamałygę z kaszy kukurydzianej z gulaszem, bryndzą, warzywami i jajecznicą, a na kolację uczyłam się z mołdawskimi kobietami robić ichniejsze placki drożdżowe nadziewane serem lub mięsem, zawijane w takie ślimaczki. Obóz rozbity był przy kościele katolickim i plebanii, gdzie gospodarzem było dość młody ksiądz mówiący po polsku. Trudno sobie wyobrazić, ale na wsiach w Mołdawii ludzie wciąż muszą pobierać wodę ze studni. Gdy 40 osób zaczęło korzystać ze studni księdza okazało się, że woda szybko się skończyła i Marek podjął misję szukania wody w innych studniach i przywiezienia jej w baniakach. Na szczęście woda się znalazła. W Styrczy udało nam się też zwiedzić muzeum- tradycyjny mołdawski dom należący do rodziny polskich osadników.

Krajobraz mołdawskiej wsi.
Cygański cmentarz w Soroce.
W monastyrze Pestera.
Monastyry w Orheiul Vechi.

Następnego dnia rano pożegnaliśmy się z harcerzami i ruszyliśmy do miasta Soroca – stolicy mołdawskich cyganów. Niestety nie udało nam się spotkać ich króla :P , ale obejrzeliśmy piękne pałace i cmentarz cygański, gdzie na każdym nagrobku widnieje duży wizerunek zmarłego. Na pomnikach leżą owoce, warzywa itp., które rodzina przynosi zmarłemu na poczęstunek. W Soroca znajduje się też piękna twierdza, ale niestety była wtedy zamknięta. Wsiedliśmy więc do auta i pojechaliśmy do Orheiul Vechi - zespołu zabytków położonych w malowniczej dolinie rzeki Raut. To miejsce, gdzie czas się zatrzymał. Nic więc dziwnego, że swój żywot od wieków spędzali tu mnisi, żyjąc w wykutych w skale monastyrach. Obowiązkowym punktem wycieczki jest monastyr Peştera. Tam, w świątyni wykutej w skale, mieszka na stałe mnich, który cierpliwie znosi najścia turystów. W czasie wolnym modli się i dba o porządek w monastyrze. Utrzymuje się ze sprzedaży drobnych religijnych pamiątek, a także datków od zwiedzających. Po opuszczeniu Orhei zgodnie doszliśmy do wniosku, że trzeba się w końcu wykąpać – pierwszy i ostatni raz ;) (cały wyjazd była piękna słoneczna pogoda, a temperatura nie spadała poniżej 30 stopni C). Udało nam się znaleźć kemping, niestety dość „wypasiony”, z basenami i sauną. Administrator zażyczył sobie 1000 lejów (ok. 50 euro!). Po dłuższych negocjacjach wytargowaliśmy cenę 100 lejów (5 euro). ;) Za to wykąpaliśmy w udostępnionym domku i rozbiliśmy namiot na terenie ośrodka. Chociaż dla nas nie była to najlepsza noc – budziły nas przejeżdżające auta i piszczące pieski. Nie ma to jak noclegi w lesie..

Tutaj dojrzewają wina. A tu już najlepsze roczniki czekają na swoich właścicieli (zdjęcie trochę niewyraźne, ale podpis widać). Jeszcze starsze butelki. Już nawet nie wiadomo czyje.

Kolejnym punktem w Mołdawii była Cricova. To podziemne miasto, w którym produkuje się, przechowuje i sprzedaje wina. Stworzone pod ziemią ulice są szerokie, a korytarze tak długie, że niemożliwe jest poruszanie się bez pojazdu (razem ponad 60km). To miejsce, gdzie kilkadziesiąt metrów pod ziemią usytuowana jest fabryka, a także pokoje gościnne i sale, w których obradują najbardziej znani na świecie politycy. Wycieczka do tej podziemnej krainy kosztowała nas 490 lei (ok.110zł), trwała 2,5h i była zdecydowanie warta swojej ceny.

Wjazd kolejką do podziemi to pierwsza atrakcja wycieczki. Przemierzanie ulic, o nazwach zaczerpniętych z gatunków wina, np. Cabernet Street, Merlot Street czy Sauvignon Street, robi niesamowite wrażenie. W środku piwnic jest bardzo zimno, a uczucie chłodu wzmaga przejażdżka elektryczną kolejką. Przewodniczka bardzo dobrze mówiła po angielsku, a zwiedzanie dostępne było również w języku rosyjskim i rumuńskim.

Podczas wycieczki zobaczyliśmy halę, na której produkuje się wina musujące, długie piwnice do przechowywania kolekcji win znanych osób, np. Putina, Donalda Tuska czy patriarchy moskiewskiego Cyryla I, a także ekskluzywne pokoje gościnne i sale, gdzie odbywają się czasem tajne spotkania polityczne albo przyjacielskie przyjęcia znanych osób. Np. to właśnie tutaj świętował swoje 50 urodziny prezydent Rosji – Putin ;).

My zdecydowaliśmy się na udział w zwiedzaniu połączonym z degustacją win, która trwała godzinę i była doskonałą okazją do integracji z innymi członkami grupy. Na degustację składały się cztery mołdawskie wina (dwa białe, różowe i czerwone) oraz poczęstunek. Testowanie win 50 metrów po ziemią, w sali urządzonej w stylu mołdawskiego domu to niezapomniane przeżycie! Szczerze przyznam, że nie spodziewaliśmy się takiej obfitej degustacji. Ja – matka karmiąca, Marek – kierowca. Wyobrażaliśmy sobie raczej kilka łyczków trunków, a nie cztery wielkie lampki. Ja wypijałam tylko część lampki, a i tak kręciło mi się lekko w głowie! Markowi chyba bardziej. ;) Na szczęście nie pozwoliłam mu wypić moich lampek do końca, bo mielibyśmy problem z jazdą. :P

Z atrakcji Kiszyniowa chyba najlepszy był plac zabaw...
Albo jednak ta tania jadłodalnia, w której się posililiśmy.

Po zwiedzeniu piwnic winnych pojechaliśmy do stolicy Mołdawii - Kiszyniowa, oddalonej tylko kilkanaście kilometrów od Cricova.

Kiszyniów to raczej nieduże miasto jak na stolicę. Wszystko znajdowało się w zasięgu naszych nóg. :) Łuk triumfalny, prawosławna katedra, opera, budynek rządu i parlamentu, pomnik Stefana Wielkiego, oglądanie przejeżdżających tramwajów i trolejbusów. W stolicy trafiliśmy też na bardzo klimatyczny bar mleczny – bistro Tik Tak. Pyszne jedzonko, tradycyjna kuchnia dla lokalnych za grosze! :D


To nasza pierwsza podróż bez gór niestety (najwyższy szczyt Mołdawii ma 430mnpm...., to nawet nie góry, tylko wyżyna). Za to mieliśmy okazję zwiedzić sowieckie, mało zurbanizowane miasta, co miało też swój urok.

I zwiedzanie tych miejsc też stanowiło dla nas wyzwanie, gdyż małe dziecięce nóżki odmawiały posłuszeństwa, szybko się męczyły. Na szczęście udało mi się rozwiązać tę kwestię. Każde kilkugodzinne zwiedzanie miasta kończyłam przejażdżką z dziećmi starym radzieckim trolejbusem. Gdy zaczynało się marudzenie, mówiłam dzieciom, że idziemy szukać przystanku trolejbusu. Następnie wsiadałam ze starszakami w jakikolwiek trolejbus i jechaliśmy dwa przystanki. Ale się emocjonowali! :) A ja się zastanawiałam, czy uda mi się potem spotkać z Markiem, który zostawał z wózkiem i Gabrysią gdzieś na ulicy. :D

Tuż przed granicą z Naddniestrzem nocowaliśmy wśród takich winnic.

Naddniestrze

Następnego dnia rano, po nocy spędzonej w namiocie przy plantacji winogron blisko granicy wjechaliśmy do Naddniestrzańska Republika Mołdawska.
Kraj ten oficjalnie nie istnieje, więc ma nieistniejącą granicę, nieistniejący rząd, nieistniejącą walutę, ale przecież ludzie, stworzone przepisy itp. są prawdziwe. Oto całe Naddniestrze. Niby granica nie istnieje, a jednak są bramki, szlabany, mundurowi.
Ludzie z zewnątrz używają określenia „sowiecki skansen” wobec stolicy Naddniestrza – Tyraspolu.
Wiele ulic nosi nazwy komunistycznych bohaterów, a przed siedzibą rządu stoi ogromny pomnik Lenina. Większość budynków ma architekturę sowiecką, czyli jest klockowata i szara. Za to ludzie mówią, że żyje im się tutaj całkiem dobrze, są mili i pomocni. Turyści otrzymują pozwolenie na 24h wjazd do kraju. Nam przyznali 3 dni, tylko co tutaj robić tyle czasu? Hmm... :P

Dziękujemy ci dziadku, że teraz możemy pracować dla "Szeryfa".
Naddniestrzańska armia zwarta i gotowa do odparcia ataku.
Zwiedzamy odrestaurowaną turecką twierdzę w Benderach.
Oto i on. Prawdziwy władca tej krainy.

W Naddniestrzu zwiedziliśmy dwa miasta. Pierwsze to Bendery ze starą twierdzą turecką, drugie to stolica Tyraspol. W stolicy zaparkowaliśmy samochód w samym centrum niedaleko placu Suworowa. Wszystkie „zabytki” tego miasta ulokowane są w bliskiej okolicy tego placu. W Naddniestrzu działa znana marka Kvint, produkująca ponoć pyszne koniaki (zaopatrzyliśmy się symbolicznie w jedną małą butelkę tego trunku) oraz największy holding Sheriff, który rządzi tutaj wszystkim. Ma swoje stacje paliw, supermarkety, telekomunikację, stadion i własną drużynę piłkarską. Na dodatek osoba, która reprezentuje interesy Sheriffa, Wadim Krasnosielski, wygrał wybory prezydenckie dwa lata temu, więc firmie tej została podporządkowana cała struktura władzy w Naddniestrzu. Wstąpiliśmy do jednego z dużych supermarketów Sheriff, zrobiliśmy duże zakupy spożywcze, aby częściowo przywieźć je do Polski, a przy kasie okazało się, że karta Visa jest nieuznawana (witamy w nieuznawanym państwie, takie są uroki...). Zablokowaliśmy na jakiś czas kolejkę i Marek, mając na szczęście przy sobie banknoty euro, pobiegł do najbliższego kantoru (najbliższy należał też do szeryfa i był w sklepie) wymienić pieniądze na naddniestrzańskie ruble. W tym markecie zaopatrzyliśmy się również w lokalne produkty garmażeryjne i zorganizowaliśmy sobie mały piknik na blokowiskowym, starym sowieckim placu zabaw, gdzie byliśmy atrakcją dla wszystkich mieszkańców zerkających na nas z okien. ;)

Aleksander Suworow założył Tyraspol jako fort obronny przeciw Turkom.
Kobiece hufce pracy :)
Dałem się skusić reklamie i wsparłem szeryfowską klitkę.
Ten wysoki budynek na drugim planie to parlament. Widać, że tym domku nie mieszka żadem poseł.
Za to od frontu towarzysz Lenin pinuje żeby było czysto i miło.
Instalacje wokół memoriału walk o Naddniestrze.
Ta młoda dama zbiera właśnie muszelki...
A nasz dzielny obrońca zostawił miecz koło namiotu i wypatruje golasów na horyzoncie.

Ukraina - okolice Odessy

Kolejnym i ostatnim punktem naszej wycieczki była czarnomorska stolica Ukrainy – Odessa.
Jako nieco ponad milionowe miasto, Odessa jest w tej chwili trzecim co do wielkości miastem Ukrainy. Ma zupełnie inny charakter niż Lwów i Kijów. Posiada bardzo krótką historię (data założenia 1794 r. decyzją carycy Katarzyny Wielkiej), dlatego nie ma tutaj zabytków starszych niż 200 lat. Nie oznacza to, że Odessa nie ma czym się chwalić. XIX-wieczna zabudowa jest naprawdę piękna, zaułki i ulice są bardzo klimatyczne. Chociaż część budynków jest strasznie zaniedbana. Taki kontrast pomiędzy zrujnowanymi kamieniczkami biednych a apartamentowcami dla bogatych. My zobaczyliśmy najważniejsze zabytki Odessy, czyli Schody Potiomkinowskie, ulicę Deribasowską oraz dworzec kolejowy.
Słynne schody potiomkinowskie są obecnie symbolem miasta i razem z ulicą Deribasowską najpopularniejszymi miejscami w Odessie. Stopni jest około 200, ale na dół/do góry można dostać się małą kolejką, która kursuje tam i z powrotem. Bilet kosztuje 3 hrywny (50 groszy). My ze względu na wózek dziecięcy i oczywiście małych fanów motoryzacji zjechaliśmy właśnie tą kolejką. Na dole zwiedziliśmy dworzec, po czym złapaliśmy trolejbus bliżej centrum, jadąc na gapę. Mieliśmy szczęście, bo w dniu, kiedy trafiliśmy do Odessy, obchodzone było narodowe Święto Niepodległości. Były stragany z wyrobami rzemieślników, koncerty i tania garmażerka uliczna. :)

Kierowca niebieskiego busa też chciał pojeździć po plaży, a teraz będzie wyciągany przez ukraińskich fanów plażowego off-roadu.
My obozowaliśmy w takich oto okolicznościach przyrody.
Miasteczko Zatoka.
O dziwo ośrodek wypoczynkowy w tym blaszaku był zapełniony.
Jest!!! Kolejna Wołga na plaży do kolekcji.
Też sięgnąłem po "Granice marzeń".
W tle inni plażowi obozowicze.
Wyciągamy przyczepę nudystów ze Lwowa.

W okolicy Odessy spędziliśmy dwie noce, nocując na dziko na plaży niedaleko miejscowości Zatoka, którą wybrał Marek jako ostatni punkt na nadmorskiej drodze. Dalej nie było już nic. Miejsce było naprawdę piękne – morze, wydmy, szeroka plaża i muszle, jednak cowieczorny atak komarów uniemożliwiał spokojne siedzenie na plaży po zachodzie słońca. Trzeba było uciekać do namiotu.:( Po pierwszej nocy rano wzięłam Karola na długi spacer wzdłuż brzegu morza. A tutaj jeden golas, drugi golas, grupa golasów... Byłam lekko zdezorientowana. Pytali mnie, czy my na „dikij plaż” (czyli dosłownie tłumacząc na dziką plażę), więc odpowiadałam „tak”, a oni „To zapraszamy!”. Tylko nie wiedziałam, że dzika plaża w ich języku oznacza plażę dla nudystów! :P Takie zawiłości języka obcego, ech. :) Na szczęście dzieci niespecjalnie zwracały uwagę na nudystów, a jedni z nich , tzn. nasi „sąsiedzi”, rozbici przyczepą kempingową niedaleko nas, okazali się bardzo sympatyczni. Była to rodzina ze Lwowa, która koczowała na tej plaży już 3 tygodnie! Przyjechali starą wołgą, która nie dała rady wyciągnąć przyczepy z bardzo piaszczystej plaży. Marek przyszedł im z pomocą i mimo braku haka holowniczego jakoś udało się ich wyciągnąć na drogę naszym Mitsubishi. :)

Pomnik carycy Katarzyny w Odessie.
Zdjęcie ze schodami potiomkinowskimi.
Autostrada Odessa - Kijów.
Ostatni nocleg na Ukrainie.

Po opuszczeniu Odessy, ruszyliśmy w kierunku domu, co zajęło nam tylko 1,5 dnia. Całkiem nieźle. :) Naszym domem w czasie podróży był jak zwykle namiot. Po prawie miesięcznej podróży po Bałkanach każdy znał już swoje miejsce w namiocie, a jego składanie/rozkładanie szło naprawdę sprawnie. :) Do tego w aucie było więcej miejsca, bo zamontowaliśmy bagażnik dachowy. ;)



Jeśli uważasz, że nasze relacje są interesujące lub wniosły coś do Twojego życia, to postaw nam proszę wirtualną "małą czarną".

Postaw mi kawę na buycoffee.to
KONIEC


Wciąż można zaopatrzyć się w książkę "Namiot był naszym domem". Zapraszamy.