|
Strona
główna | Elektronika
| Astronomia |
Podróże | O
nas |
 |
|
Dziennik
mojej wyprawy po Polsce i Ukrainie
(sierpień/wrzesień
2005)
|
|
dzień pierwszy – 12.08.05 – piątek
Plan
wyprawy jest mniej więcej taki: razem z Michałem - kumplem z Wrocławia
planujemy przejechać stopem wzdłuż południowej granicy Polski, po
drodze odwiedzając co ciekawsze pasma górskie; jak starczy czasu i
energii zahaczyć również o Ukrainę, co byłoby wspaniałym zwieńczeniem
wyjazdu. Startuję
z Wielunia w godzinach popołudniowych. Po obiedzie mama odwozi mnie za
miasto, skąd po kilkunastu minutach łapania zabiera mnie
lama buddyjski bon jadący wraz z panią Marią Kulik. Jeden z
najciekawszych stopów jakie zdarzyły mi się dotychczas. Lama opowiada
mi o swoich wrażeniach z pobytu w
Polsce, porównując nasz kraj na tle
innych, bardzo licznych, odwiedzonych przez niego wcześniej. Rozmawiamy
też o vimanach (w końcu znalazłem kogoś kto się orientuje w tym
temacie) oraz różnych niewyjaśnionych zjawiskach (czyli o tym
wszystkim, czym się interesuję). Co ciekawe, żaden sposób nie próbuje
mnie nawracać, choć na moje pytania dotyczące buddyzmu bon i jego
działalności w Polsce odpowiada rzeczowo i wyczerpująco. Celem przejażdżki
lamy jest Wrocław, a konkretnie muzeum etnograficzne na ul. Traugutta,
gdzie ma otwierać wystawę poświęconą religii bon. Pokazuję im jak
tam trafić i zostaję zaproszony na wspomnianą wystawę.
Za
jakiś czas pojawia się tam również Michał, po którego wcześniej
zadzwoniłem. Opuszczamy muzeum posiliwszy się darmowym jedzeniem tam
serwowanym. Na Kromera, w moim mieszkaniu, umawiamy się na kolejny dzień,
omawiamy kilka niedomkniętych szczegółów wyprawy i wychyliwszy
kieliszek beherowki rozstajemy się.
|
dzień drugi – 13.08.05 – sobota
O
świcie jadę do Michała na Księże Małe; spotykamy się na pętli
tramwajowej i stajemy na wylotówce na Oławę. Zabiera nas młody chłopak
jadący towarowym busem. Zwiedziwszy kilka sklepów SPOŁEM docieramy do
Brzegu. Tam kilka razy zmieniamy miejsce łapania znużeni wyjątkowo długim
oczekiwaniem na okazję. Jakby było mało, zaskakuje nas ulewa. W końcu,
przemoczeni, jedziemy do Opola z osobnikiem klnącym przy każdej
okazji. Docieramy tam w mgnieniu oka, gdyż nasz kierowca nie
przejmuje się padającym deszczem i jedzie nie schodząc poniżej
170km/h! Przez Opole też przejeżdżamy na stopa, tzn. wpraszamy się
do samochodu, w którym jadąca para akurat zapytała się o drogę. Na
wylotówce z Opola w kierunku na Strzelce Opolskie również musimy
swoje odstać (1.5h), ale najwyraźniej po prostu czekamy na tego
jednego, właściwego stopa, gdyż w końcu zatrzymuje nam się
przestronny busik. Jedzie do Istebnej w Beskidzie Śląskim, tak więc
wiemy już jaki jest nasz cel na dzisiaj. Busika prowadzi góral z
Istebnej; jedzie wraz z nauczycielką tańca z Opola, która prowadzi w
górach obozy taneczne dla małych dzieci.
Namiot rozbijamy w wymarzonym miejscu; piękny dziewiczy las, kilka
metrów niżej strumyczek.... Po prostu arkadia!
|
dzień trzeci – 14.08.05 – niedziela
Umywszy
się w naszym strumyczku wyruszamy dalej - na wschód - zostawiając
Baranią Górę na lepsze czasy... Różnymi krótkodystansowymi stopami docieramy przypadkowo na przełęcz
Krowiarki pod Babią Górą, najwyższym szczytem Beskidów. Oczywiście
będąc tak blisko nie sposób nie zdobyć szczytu... To też czynimy.

Schodząc z tej mistycznej góry
odwiedzamy schronisko Markowe Szczawiny, gdzie udaje mi się zdobyć
plakat "w górach jest wszystko co kocham". Z pewnością zawiśnie
w moim pokoju studenckim we Wrocławiu. Już po zejściu łapiemy okazję
do Juszczyna koło Makowa Podhalańskiego, gdzie kilka kilometrów od
drogi znajdujemy świetne miejsce na nocleg - na wyspie na rzece Skawie.
Tam też się rozbijamy. Nie obeszło się niestety bez przeprawy.
|
dzień czwarty – 15.08.05 – poniedziałek
Skawa nie wylała (mieliśmy trochę stracha w
nocy, gdyż spaliśmy 15cm nad poziomem wody), tak więc jak codzień
zmierzamy w kierunku drogi.

Trochę czekamy i łapiemy
okazję do Nowego Sącza. Tam udajemy się na Mszę Świętą,
poczym posilamy się nad Kamienicą przepływającą przez miasto. Pożywieni
idziemy na wylotówkę i łapiąc kilka okazji docieramy na wieczór do
Gorlic. Zwiedzamy całkiem ładny ryneczek
i robimy zapasy w sklepie spożywczym. Na noc rozbijamy się tym razem w
ogródku u pewnego małżeństwa z uroczą córeczką. Wieczorem grill i
rozmowy o sytuacji ekonomicznej w Gorlicach i muzyce rockowej (gospodarz
jest fanem zespołu Kansas). W nocy nieprzerwanie pada.... :(
|
dzień piąty – 16.08.05 – wtorek
Wstajemy dopiero koło ósmej gdy przestaje padać. Od żony naszego
gospodarza dostajemy świeży chlebek i słodkie bułeczki (pracuje w
piekarni), tak więc w dobrych humorach wychodzimy na dobrze znaną drogę
na wschód. Mycie zębów przy drodze i za chwilę już jedziemy...

Dwoma stopami docieramy do Krosna, gdzie jemy pizzę na rynku. Po posiłku
zmierzamy dalej na wschód, najpierw do Rymanowa, później do Sanoka,
by wreszcie na wieczór dotrzeć do Polańczyka. Tym sposobem osiągnęliśmy
przedpole Bieszczad. Nocujemy na polu namiotowym "cypel", co
jest jedną wielką
pomyłką. Nie dość że drogo, to jeszcze w nocy spać nie można -
jakieś ziomki przyjechały sobie z boomboxem i zapuszczają paskudną
techniawę... No ale cóż.
|
dzień szósty – 17.08.05 – środa
Szybko zwijamy się i odwiedziwszy zalew soliński
idziemy w strugach deszczu na przystanek autobusowy w centrum Polańczyka.
Od dzisiaj będę samotnie kontynuował wędrówkę. Michał wraca do
Wrocławia, gdyż za kilka dni wylatuje do Stanów. Kilkanaście minut
czekamy na przyjazd autobusu do Sanoka, po czym zostaję sam...
Nieprzerwanie pada. Mimo to opuszczam przytulną wiatę przystanku i
wyruszam w Bieszczady. Na szczęście nie muszę długo moknąć, gdyż
już pierwszy samochód mnie zabiera. Potem jeszcze jeden i jestem w
Bereżkach przy żółtym szlaku prowadzącym na Przysłup Caryński.
Jest tam schronisko studenckie i właśnie tam zamierzam spędzić noc,
gdyż padający ciągle deszcz zabija we mnie chęć dłuższej wędrówki
górskiej. Na samym początku szlaku znajduję schronienie pod zbudowaną
przy polu namiotowym wiatą. Poznaje tam Janka i Agatkę, bardzo
pozytywną parę, a przy ognisku suszę przemoczone skarpety...

Korzystając z chwilowego polepszenia się warunków atmosferycznych
idę dalej, i niebawem docieram do Koliby studenckiej, wspomnianego wyżej
schroniska. Już od progu zaskakuje mnie niesamowicie przyjazna
atmosfera!!! Naprawdę polecam Kolibę; trzeba koniecznie odwiedzić będąc
w Bieszczadach!!! Oczywiście i tutaj poznaję ciekawych ludzi; między
innymi Anię, Justynę i Bartka, absolwentów kartografii. Pozdrawiam
Was serdecznie! Wieczorem oczywiście impreza:)
|
dzień siódmy – 18.08.05 – czwartek
Po śniadaniu i przeczekaniu największego
deszczu żegnam się z poznanymi ludźmi i wyruszam w stronę Połoniny
Caryńskiej. Wita mnie tam bardzo północny wiatr i widoczność 10m.
Nie takie Bieszczady miałem nadzieję zobaczyć. Schodzę więc
zielonym szlakiem na przełęcz Wyżniańską. Stamtąd do Ustrzyk Górnych
(oczywiście na stopa). Wstępuje tam do sklepu i kolejnym stopem
opuszczam pochmurne Bieszczady... Na pewno jednak kiedyś tu powrócę!
W Ustrzykach Dolnych posilam się w barze mlecznym Ewa - smacznie i
tanio. Wysyłam kilka kartek i zrobiwszy zapasy w sklepie spożywczym
szukam miejsca na nocleg. Znajduję je niedaleko sanktuarium Matki Bożej
Bieszczadzkiej, na zachodnim stoku Orlika |
dzień ósmy – 19.08.05 – piątek
Dziś Ukraina, tak więc wstaję bardzo wcześnie.
Jadę na przejście graniczne w Krościenku, gdzie środowisko mrówek
paliwowych poznaję. Ponieważ tego przejścia nie można przekraczać
pieszo, przejeżdżam granicę wraz z pewną p ięćdziesięcioletnią
panią, która dzień w dzień, po kilka razy na dzień, przywozi ze
strony ukraińskiej pełen bak oleju napędowego. Ciekawe życie,
prawda? Aha, na przejściu trzeba niekiedy czekać nawet siedem
godzin... Mnie się udało dobrze trafić i czekałem tylko półtorej
godziny. Aby przejść na drugą stronę trzeba wypełnić kartę
imigracyjną, poza tym żadnych problemów nie ma. Kilkaset metrów
za przejście jest drugi posterunek, na którym to zbierane są opłaty
za ubezpieczenie. Ponieważ samochód, którym jechałem był już tam
dobrze znany, obyło się bez płacenia.
Tak więc jestem na Ukrainie... Udało się. Ciekaw jestem co też
przyniosą dwa kolejne dni, które zamierzam spędzić w tym kraju. Za
cel mojej zagranicznej wizyty obrałem sobie Lwów, tak więc ku niemu
powoli zmierzam. Pierwszy, drugi stop.... Nie było tak źle. Kierowcy
przyjaźni, czekam nie dłużej niż parę minut. Przeszkadza trochę
bariera językowa; mówiąc szczerze myślałem, że nie będę miał
takich problemów ze zrozumieniem ukraińskiego. Drogi fatalne, a już
na odcinku "granica - Sambir" dosłownie ciężko jechać. Pewnie
dlatego też przebijamy oponę, co dwóch panów pocztowców, z którymi
akurat jadę, przyjmuje ze stoickim spokojem.
Po południu jestem we Lwowie. Miasto bardzo zadymione, strasznie duży
ruch i hałas. Na samej starówce dużo lepiej, choć gdyby ukraińcy się
postarali, można by wydobyć prawdziwe piękno miasta. Trochę
zwiedzam, później siadam na jednej z czterech fontann na rynku i
konsumuje chleb z serkiem (nie ma to jak dobry polski obiad). W takich właśnie
okolicznościach poznaje Jarka, absolwenta psychologii, który jutro
opuszcza Lwów zmierzając na Krym... No cóż, pół godziny później
idziemy zobaczyć, czy są jeszcze bilety na jutrzejszy pociąg do
Simferopola... Dziwnym trafem są jeszcze dostępne, tak więc moja
wyprawa trochę się przedłuży :) Znajduję kafejkę internetową skąd
piszę do domu o moich planach oraz włączam roaming. Ze znalezieniem
noclegu też nie mam większych problemów, w zasadzie sam się
znajduje. Śpię więc za 5$ w domu u pewnej pani, gdzie poznaje uroki
mieszkania we Lwowie (np. brak wody w większej części dnia). Zasypiam
pełen wątpliwości i niepokojów co kolejne dni przyniosą... |
dzień dziewiąty – 20.08.05 – sobota
No i jedziemy. Nie dane mi było wcześniej doświadczyć
jazdy ukraińskim pociągiem, tak więc pierwsze godziny mijają pod
znakiem poznawania nowego środowiska. I nie tylko środowiska; już na
samym wstępie poznajemy Kasię i Marcina, parę Polaków, którzy tak
jak i my zmierzają na Krym.
|
dzień dziesiąty – 21.08.05 – niedziela
Mijają ostatnie godziny z naszej dwudziestosiedmiogodzinnej przejażdżki.
Pełną trasę pociągu zamieściłem tutaj
(*.pdf 135kB), a na zamieszczonej mapie
(*.jpg 520kB) można sobie to zwizualizować.
Na
każdej stacji na podróżnych czyhają babuszki sprzedające przeróżne
dobra... Od piwa po pierożki domowej roboty czy suszone ryby...
Nawet całkiem tanio:)
Docieramy
w końcu nad morze, a właściwie zaśmiecony kawałek miejskiej plaży
w miejscowości Sudak. I tak sobie siedzimy jakiś czas... Przecież
nigdzie się nam nie spieszy:)
|
dzień jedenasty – 22.08.05 – poniedziałek
Dzisiaj w planach jest obejrzenie ruin twierdzy genueńskiej w Sudaku,
tak więc wyruszamy we trójkę (z Maćkiem i Justą). Reszta odsypia
prawie całonocne imprezowanie. Było warto, twierdza naprawdę robi wrażenie.
położona jest na szczycie wzgórza, którego południowe stoki prawie
pionowo spadają ku morzu... Niesamowicie piękne połączenie: góry i
morze. Pierwszy raz widzę coś takiego.
|
dzień dwunasty – 23.08.05 – wtorek
Nigdy jeszcze nie rozbiłem się w tak beznadziejnym miejscu. Jestem totalnie niewyspany i zmęczony niekończącą się walką z karimatą, z której nieustannie się zsuwałem. A to dlatego, że rozbiłem się na stokach pewnego wzgórza, wyjątkowo stromego.
A jak się tam znalazłem? Otóż dnia poprzedniego zdecydowałem się wyruszyć na samotną, kilkudniową wycieczkę wzdłuż owych nadmorskich wzgórz, które tak mnie zachwyciły podczas zwiedzania twierdzy. Wyruszyłem więc na zachód wymieniwszy się danymi kontaktowymi z Maćkiem. Za kilka dni mieliśmy się spotkać znowu, w zupełnie innym miejscu półwyspu.
Tak więc skoro świt zwijam moje niewygodne obozowisko. Przez wielkie
plantacje winogron, ciągnące się kilometrami, idę do miejscowości Wesełoje. Od czasu do czasu pożywiam się owymi winogronami, całkiem nawet smacznymi. Dopiero później pomyślałem sobie jak je tu muszą pryskać. Do
samego miasta nie wchodzę i od razu zmierzam w kierunku morza. Tam, na półdzikiej plaży, zupełnie
innej niż ta skomercjalizowana i zaśmiecona w Sudaku, trochę wypoczywam. Piorę też przepocone rzeczy i korzystam z dobrodziejstw ciepłej wody Morza Czarnego.
Brzegiem morza, a raczej pasmem nadmorskich wzgórz, wznoszących się stromym klifem nad wodą, zmierzam w kierunku miasta Morskoje. Po długiej wspinaczce w upalnym słońcu docieram na szczyt, skąd rozciąga się panorama na Morskoje i dalekie masywy górskie. Powoli schodzę w kierunku miasta, a w zasadzie jego wschodnich peryferii. Rozbijam się na noc 20 metrów od morza, na małym pagórku... |
dzień trzynasty – 24.08.05 – środa
Udaje się na targ w Morskoje, gdzie zaopatruje się w produkty spożywcze na kolejny dzień wędrówki. Trochę rozglądam się po okolicach miasteczka, po czym schodzę do drogi, gdzie w straszliwym upale, z mokrą chustą na głowie, próbuje łapać stopa na zachód.Jest tak gorąco, że po 10 minutach rezygnuję i ruszam dalej pieszo; brzegiem morza, coby chłodniej było trochę. Zmierzam teraz w kierunku baszty z XV wieku, która widać w oddali na nadmorskiej skale, a którą to udało mi się zidentyfikować na mapie. Tak w ogóle to coraz lepiej mi idzie czytanie cyrylicy, tak więc czuje się bardziej swojsko. Na miejscu wypoczywam sobie w cieniu owej baszty, gdyż nasza gwiadka grzeje dziś niemiłosiernie.
Znowu jestem na drodze. Tym razem nie zdążam dobrze plecaka na drodze położyć, gdy zatrzymuje mi się pierwszy samochód i jadę kilka kilometrów na plażę do Priwetnoje, gdzie
zn owu się kąpię i wypoczęty wracam na drogę. Zatrzymuje się czwarty samochód i przez kolejne 70 kilometrów zgłebiam tajniki rosyjskiej mowy rozmawiając z Siergiejem. Jedziemy bardzo dynamicznie przez górskie serpentyny, Siergiej nie oszczędza swijej Lady:)
Wyprzedzamy wszystkich, nawet na zakrętach pod górę, i ogólnie jest bardzo przyjemnie. Do tego świetne widoczki.
Docieramy do Ałuszty już pod wieczór. Po godzinie szukania miejsca noclegowego wbijam się na pole namiotowe za pięć hrywien. Tam się rozbijam, poznaje Andrieja i Annę, autostopowiczów z Niżnego Nowogrodu, i położywszy się w mojej pałatce momentalnie zasypiam. |
dzień czternasty – 25.08.05 – czwartek
Plecak na grzbiet i ruszam na miasto. Odpoczywam w parku, gdzie powtórnie spotykam Andrieja i Annę. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i rozstajemy się, tym razem już na dobre.

Piszę SMSa do Marcina i Kasi, ż może przyjadę do Eupatorii, gdzie oni się zatrzymali. Z tym zamiarem kieruję się ku stacji trolejbusowej. Jednak do zostania w Ałuszcie skłania mnie wiadomość od ekipy z Sudaku, że przyjeżdżaja do Ałuszty, tak więc wracam na moje pole namiotowe.
Wychodzę po nich na dworzec i razem wracamy na moje pole. Wieczorem impreza...
|
dzień piętnasty – 26.08.05 – piątek
Dziś wspinamy się na CzatyrDah. Góry krymskie są wyjątkowo piękne,
na pewno kiedyś tam wrócę tylko po to, aby poznać ich wszelkie
tajemnice. Jak mawiają mądrzy ludzie, jeden obrazek jest wart tysiąc
słów... Tak więc zapraszam do oglądania...
 
Wracamy do Ałuszty tak jakby na stopa. Całą naszą ósemką zabieramy
się autobusem wiozącym poborowych z komisji wojskowej w Simferopolu.
Kierowca (popijający piwko co kilkaset metrów drogi) ściąga od nas
po dwie hrywny od osoby.
|
dzień szesnasty – 27.08.05 – sobota
Zbieramy się z naszego pola namiotowego i jedziemy trolejbusem do
miasteczka Gurzóf. Tym razem znajdujemy kwaterę i zrzuciwszy plecaki
idziemy na Aju-Dah. Niestety, ze względu na to, że obraliśmy trasę
od najtrudniejszej strony, nie możemy osiągnąć szczytu... Brakuje
dosłownie parunastu metrów.... :(
|
dzień siedemnasty – 28.08.05 – niedziela
Dziś wycieczka do Jałty, miasta dużego i drogiego...

My jednak, jak na prawdziwych polskich patriotów przystało, potrafimy
znaleźć miejsca z dobrymi cenami...

A to widok na Jałtę z nadmorskiego deptaka (zapewne imienia
Lenina) |
dzień osiemnasty – 29.08.05 – poniedziałek
Długo zbieramy się do opuszczenia Gurzóf... Trolejbusem ruszamy
do Jałty, skąd marszrutką do Ałupki. Również i tu wynajmujemy
lokum; tym razem całe mieszkanie w bloku na
tutejszym pokomunistycznym osiedlu. Ciekawy klimat i największy luksus
jaki był dotychczas. Wieczorem rozglądamy się po miasteczku i po
ogromnym parku...
Po lewej widok z okna naszego mieszkania... Jak w Ojczyźnie:) |
dzień dziewiętnasty – 30.08.05 – wtorek
Jedziemy kolejką linową na Aj-Petri. Na górze czeka na nas szczyt
komercji... pełno jedzenia (bardzo drogiego)
i zwierząt, z którymi można sobie zdjęcie zrobić (oczywiście za opłatą).
Schodzimy pieszo, potem trochę kręcimy się po mieście i po parku...
Już późno wracamy na nasze blokowisko...
|
dzień dwudziesty – 31.08.05 – środa
Dzisiaj chcemy się przemieścić do Bakczysaraju... Jest tam sporo
do zobaczenia. Odłączam się juz po raz drugi od grupy i jadę tam na
stopa. Dwa powody mam ku temu: po pier wsze
bardzo już się za stopowaniem stęskniłem, a po drugie nie mam już
prawie w ogóle pieniędzy...
I jadę... Było warto. Podróżowanie w ten sposób zawsze poprawia mi
samopoczucie i tak też dzieje się tym razem. Najpierw małżeństwo z
Moskwy, jeżdżące po Krymie już od dwóch miesiący. Później jadę
drogami podrzędnymi, dzięki czemu poznaje półwysep krymski od tej
mniej znanej, wiejskiej strony. Jeden z kierowców, mieszkaniec Krasnego
Maku, zatrzymuje się dla mnie kilka razy podczas kilkunastukilometrowej
jazdy, i pokazuje mi skalne miasta znajdujące się nieopodal.
W Krasnym Maku jem obiad (ceny o 30 procent niższe niż w miastach).
Potem już prawie bezpośrednio do Bakczysaraju, gdzie spotykam się z
ekipą. Jeszcze tego wieczora jedziemy do skalnego miasta Czufut-Kale,
które naprawdę warto zobaczyć. Nocleg u pewnej przemiłej babuszki za
10 hrywien...
|
dzień dwudziesty pierwszy – 01.09.05 – czwartek

A oto i babuszka, u której nocowaliśmy...
Dzisiaj dzień odjazdu z Krymu, ale ponieważ pociąg ze Simferopola
odjeżdża dopiero wieczorem, zwiedzamy jeszcze pałac chanów w
Bakczysaraju. Nawet załapujemy się
na polskiego przewodnika, który oprowadza wycieczkę z Krakowa:)
Wieczorem jedziemy pociągiem osobowym (elektriczką) do Simferopola.
Tam przesiadamy się do dalekobieżnego pociągu do Lwowa.... i w drogę!
|
dzień dwudziesty drugi – 02.09.05 – piątek

Poznajemy uroki platzkarty - najtańszej klasy w ukraińskich pociągach.
Taka przejażdżka kosztuje nas 50 hrywien za 1420 kilometrów.
Widok wzdłuż wagonu na
zdjęciu obok.
I tak sobie jedziemy, a godziny wloką się niemiłosiernie....
|
dzień dwudziesty trzeci – 03.09.05 – sobota
Do Przemyśla docieramy koło pierwszej w nocy busikiem, który kursuje
z granicy (podstawowy transport mrówek).
Kocham Polskę!!! Takie obrazki, jak ten po prawej, można zobaczyć
tylko u nas:) Zdjęcie pochodzi z całodobowego baru koło dworca PKS.
Cóż, czekanie w tym barze do 5:16, o której to miałbym pociąg do
Krakowa, nie wydało mi się jakoś szczególnie kuszącą propozycją.
Postanawiam więc spróbować autostopowego szczęścia w nocy co też
czynię pożegnawszy się z Jarkiem i dwoma chłopakami z Mazur, z którymi
przyjechaliśmy tu z Lwowa. Staję przy stacji benzynowej na jednym z głównych
skrzyżowań w środku miasta. Na wspomnianej stacji wyposażyłem się
też w tekturkę i teraz stoję sobie z bannerem "Kraków".
Przeważnie nie korzystam z takich gadżetów, ale tym razem nie chcę
utknąć dwadzieścia kilometrów dalej w środku nocy. No i jadę...
Czekałem może z piętnaście minut. Kierowca narzeka po drodze na
wszystko, tak więc w 'przemiłej' atmosferze mijają kolejne
kilometry... Na godzinkę nawet przysnąłem (pierwszy raz mi się
zdarzyło podczas jazdy stopem).
Szósta rano... i budzący się do życia Kraków. Udaję się na rynek
gdzie odwiedzam Kościół Mariacki. Po śniadaniu przemieszczam się na
wylotówkę na Dąbrowę Górniczą, gdzie nie stoję dłużej niż trzy
minuty. Z Częstochowy, dokąd dojechałem wspomnianą okazją, zabiera
mnie mama :)
No i jestem w Wieluniu.... w domu.... :) |
PODSUMOWANIE
I jeszcze kilka faktów na zakończenie: Na
stopa przejechałem 1467 kilometrów, łapiąc 42 okazje (tu znajdziesz wykaz).
Do tego wypada doliczyć 2x1420km pokonane pociągiem, może 200km
transportem publicznym na Krymie oraz te kilkadziesiąt kilometrów
pokonane na piechotę... Jest tego trochę.
Tutaj znajduje się mapa z
naniesioną trasą wyprawy (520kB)
Cały wyjazd kosztował mnie 600zł.
|
|
|
|
Strona
główna | Elektronika
| Astronomia |
Podróże | O
nas
|
|