Strona główna  |  Elektronika  |  Astronomia  |  Podróże   |  O nas

 

Dziennik mojej wyprawy po Polsce i Ukrainie 

(sierpień/wrzesień 2005)

 

dzień pierwszy – 12.08.05 – piątek

Plan wyprawy jest mniej więcej taki: razem z Michałem - kumplem z Wrocławia planujemy przejechać stopem wzdłuż południowej granicy Polski, po drodze odwiedzając co ciekawsze pasma górskie; jak starczy czasu i energii zahaczyć również o Ukrainę, co byłoby wspaniałym zwieńczeniem wyjazdu.
Startuję z Wielunia w godzinach popołudniowych. Po obiedzie mama odwozi mnie za miasto, skąd po kilkunastu minutach łapania zabiera mnie lama buddyjski bon jadący wraz z panią Marią Kulik. Jeden z najciekawszych stopów jakie zdarzyły mi się dotychczas. Lama opowiada mi o swoich wrażeniach z pobytu w Polsce, porównując nasz kraj na tle innych, bardzo licznych, odwiedzonych przez niego wcześniej. Rozmawiamy też o vimanach (w końcu znalazłem kogoś kto się orientuje w tym temacie) oraz różnych niewyjaśnionych zjawiskach (czyli o tym wszystkim, czym się interesuję). Co ciekawe, żaden sposób nie próbuje mnie nawracać, choć na moje pytania dotyczące buddyzmu bon i jego działalności w Polsce odpowiada rzeczowo i wyczerpująco. Celem przejażdżki lamy jest Wrocław, a konkretnie muzeum etnograficzne na ul. Traugutta, gdzie ma otwierać wystawę poświęconą religii bon. Pokazuję im jak tam trafić i zostaję zaproszony na wspomnianą wystawę.

Za jakiś czas pojawia się tam również Michał, po którego wcześniej zadzwoniłem. Opuszczamy muzeum posiliwszy się darmowym jedzeniem tam serwowanym. Na Kromera, w moim mieszkaniu, umawiamy się na kolejny dzień, omawiamy kilka niedomkniętych szczegółów wyprawy i wychyliwszy kieliszek beherowki rozstajemy się.  

dzień drugi – 13.08.05 – sobota

O świcie jadę do Michała na Księże Małe; spotykamy się na pętli tramwajowej i stajemy na wylotówce na Oławę. Zabiera nas młody chłopak jadący towarowym busem. Zwiedziwszy kilka sklepów SPOŁEM docieramy do Brzegu. Tam kilka razy zmieniamy miejsce łapania znużeni wyjątkowo długim oczekiwaniem na okazję. Jakby było mało, zaskakuje nas ulewa. W końcu, przemoczeni, jedziemy do Opola z osobnikiem klnącym przy każdej okazji. Docieramy tam w mgnieniu oka, gdyż nasz kierowca nie przejmuje się padającym deszczem i jedzie nie schodząc poniżej 170km/h! Przez Opole też przejeżdżamy na stopa, tzn. wpraszamy się do samochodu, w którym jadąca para akurat zapytała się o drogę. Na wylotówce z Opola w kierunku na Strzelce Opolskie również musimy swoje odstać (1.5h), ale najwyraźniej po prostu czekamy na tego jednego, właściwego stopa, gdyż w końcu zatrzymuje nam się przestronny busik. Jedzie do Istebnej w Beskidzie Śląskim, tak więc wiemy już jaki jest nasz cel na dzisiaj. Busika prowadzi góral z Istebnej; jedzie wraz z nauczycielką tańca z Opola, która prowadzi w górach obozy taneczne dla małych dzieci.

Namiot rozbijamy w wymarzonym miejscu; piękny dziewiczy las, kilka metrów niżej strumyczek.... Po prostu arkadia!

dzień trzeci – 14.08.05 – niedziela

Umywszy się w naszym strumyczku wyruszamy dalej - na wschód - zostawiając Baranią Górę na lepsze czasy... Różnymi krótkodystansowymi stopami docieramy przypadkowo na przełęcz Krowiarki pod Babią Górą, najwyższym szczytem Beskidów. Oczywiście będąc tak blisko nie sposób nie zdobyć szczytu... To też czynimy.


Schodząc z tej mistycznej góry odwiedzamy schronisko Markowe Szczawiny, gdzie udaje mi się zdobyć plakat "w górach jest wszystko co kocham". Z pewnością zawiśnie w moim pokoju studenckim we Wrocławiu. Już po zejściu łapiemy okazję do Juszczyna koło Makowa Podhalańskiego, gdzie kilka kilometrów od drogi znajdujemy świetne miejsce na nocleg - na wyspie na rzece Skawie. Tam też się rozbijamy. Nie obeszło się niestety bez przeprawy.


dzień czwarty – 15.08.05 – poniedziałek

Skawa nie wylała (mieliśmy trochę stracha w nocy, gdyż spaliśmy 15cm nad poziomem wody), tak więc jak codzień zmierzamy w kierunku drogi.

Trochę czekamy i łapiemy okazję do Nowego Sącza. Tam udajemy się na Mszę Świętą, poczym posilamy się nad Kamienicą przepływającą przez miasto. Pożywieni idziemy na wylotówkę i łapiąc kilka okazji docieramy na wieczór do Gorlic. Zwiedzamy całkiem ładny ryneczek i robimy zapasy w sklepie spożywczym. Na noc rozbijamy się tym razem w ogródku u pewnego małżeństwa z uroczą córeczką. Wieczorem grill i rozmowy o sytuacji ekonomicznej w Gorlicach i muzyce rockowej (gospodarz jest fanem zespołu Kansas). W nocy nieprzerwanie pada.... :(

dzień piąty – 16.08.05 – wtorek

Wstajemy dopiero koło ósmej gdy przestaje padać. Od żony naszego gospodarza dostajemy świeży chlebek i słodkie bułeczki (pracuje w piekarni), tak więc w dobrych humorach wychodzimy na dobrze znaną drogę na wschód. Mycie zębów przy drodze i za chwilę już jedziemy...

Dwoma stopami docieramy do Krosna, gdzie jemy pizzę na rynku. Po posiłku zmierzamy dalej na wschód, najpierw do Rymanowa, później do Sanoka, by wreszcie na wieczór dotrzeć do Polańczyka. Tym sposobem osiągnęliśmy przedpole Bieszczad. Nocujemy na polu namiotowym "cypel", co jest jedną wielką pomyłką. Nie dość że drogo, to jeszcze w nocy spać nie można - jakieś ziomki przyjechały sobie z boomboxem i zapuszczają paskudną techniawę... No ale cóż.

dzień szósty – 17.08.05 – środa

Szybko zwijamy się i odwiedziwszy zalew soliński idziemy w strugach deszczu na przystanek autobusowy w centrum Polańczyka. Od dzisiaj będę samotnie kontynuował wędrówkę. Michał wraca do Wrocławia, gdyż za kilka dni wylatuje do Stanów. Kilkanaście minut czekamy na przyjazd autobusu do Sanoka, po czym zostaję sam... Nieprzerwanie pada. Mimo to opuszczam przytulną wiatę przystanku i wyruszam w Bieszczady. Na szczęście nie muszę długo moknąć, gdyż już pierwszy samochód mnie zabiera. Potem jeszcze jeden i jestem w Bereżkach przy żółtym szlaku prowadzącym na Przysłup Caryński. Jest tam schronisko studenckie i właśnie tam zamierzam spędzić noc, gdyż padający ciągle deszcz zabija we mnie chęć dłuższej wędrówki górskiej. Na samym początku szlaku znajduję schronienie pod zbudowaną przy polu namiotowym wiatą. Poznaje tam Janka i Agatkę, bardzo pozytywną parę, a przy ognisku suszę przemoczone skarpety...

Korzystając z chwilowego polepszenia się warunków atmosferycznych idę dalej, i niebawem docieram do Koliby studenckiej, wspomnianego wyżej schroniska. Już od progu zaskakuje mnie niesamowicie przyjazna atmosfera!!! Naprawdę polecam Kolibę; trzeba koniecznie odwiedzić będąc w Bieszczadach!!! Oczywiście i tutaj poznaję ciekawych ludzi; między innymi Anię, Justynę i Bartka, absolwentów kartografii. Pozdrawiam Was serdecznie! Wieczorem oczywiście impreza:)

dzień siódmy – 18.08.05 – czwartek

Po śniadaniu i przeczekaniu największego deszczu żegnam się z poznanymi ludźmi i wyruszam w stronę Połoniny Caryńskiej. Wita mnie tam bardzo północny wiatr i widoczność 10m. Nie takie Bieszczady miałem nadzieję zobaczyć. Schodzę więc zielonym szlakiem na przełęcz Wyżniańską. Stamtąd do Ustrzyk Górnych (oczywiście na stopa). Wstępuje tam do sklepu i kolejnym stopem opuszczam pochmurne Bieszczady... Na pewno jednak kiedyś tu powrócę! 

W Ustrzykach Dolnych posilam się w barze mlecznym Ewa - smacznie i tanio. Wysyłam kilka kartek i zrobiwszy zapasy w sklepie spożywczym szukam miejsca na nocleg. Znajduję je niedaleko sanktuarium Matki Bożej Bieszczadzkiej, na zachodnim stoku Orlika

dzień ósmy – 19.08.05 – piątek

Dziś Ukraina, tak więc wstaję bardzo wcześnie. Jadę na przejście graniczne w Krościenku, gdzie środowisko mrówek paliwowych poznaję. Ponieważ tego przejścia nie można przekraczać pieszo, przejeżdżam granicę wraz z pewną pięćdziesięcioletnią panią, która dzień w dzień, po kilka razy na dzień, przywozi ze strony ukraińskiej pełen bak oleju napędowego. Ciekawe życie, prawda? Aha, na przejściu trzeba niekiedy czekać nawet siedem godzin... Mnie się udało dobrze trafić i czekałem tylko półtorej godziny. Aby przejść na drugą stronę trzeba wypełnić kartę imigracyjną, poza tym żadnych problemów nie ma. Kilkaset metrów za przejście jest drugi posterunek, na którym to zbierane są opłaty za ubezpieczenie. Ponieważ samochód, którym jechałem był już tam dobrze znany, obyło się bez płacenia.
Tak więc jestem na Ukrainie... Udało się. Ciekaw jestem co też przyniosą dwa kolejne dni, które zamierzam spędzić w tym kraju. Za cel mojej zagranicznej wizyty obrałem sobie Lwów, tak więc ku niemu powoli zmierzam. Pierwszy, drugi stop.... Nie było tak źle. Kierowcy przyjaźni, czekam nie dłużej niż parę minut. Przeszkadza trochę bariera językowa; mówiąc szczerze myślałem, że nie będę miał takich problemów ze zrozumieniem ukraińskiego. Drogi fatalne, a już na odcinku "granica - Sambir" dosłownie ciężko jechać. Pewnie dlatego też przebijamy oponę, co dwóch panów pocztowców, z którymi akurat jadę, przyjmuje ze stoickim spokojem.
Po południu jestem we Lwowie. Miasto bardzo zadymione, strasznie duży ruch i hałas. Na samej starówce dużo lepiej, choć gdyby ukraińcy się postarali, można by wydobyć prawdziwe piękno miasta. Trochę zwiedzam, później siadam na jednej z czterech fontann na rynku i konsumuje chleb z serkiem (nie ma to jak dobry polski obiad). W takich właśnie okolicznościach poznaje Jarka, absolwenta psychologii, który jutro opuszcza Lwów zmierzając na Krym... No cóż, pół godziny później idziemy zobaczyć, czy są jeszcze bilety na jutrzejszy pociąg do Simferopola... Dziwnym trafem są jeszcze dostępne, tak więc moja wyprawa trochę się przedłuży :) Znajduję kafejkę internetową skąd piszę do domu o moich planach oraz włączam roaming. Ze znalezieniem noclegu też nie mam większych problemów, w zasadzie sam się znajduje. Śpię więc za 5$ w domu u pewnej pani, gdzie poznaje uroki mieszkania we Lwowie (np. brak wody w większej części dnia). Zasypiam pełen wątpliwości i niepokojów co kolejne dni przyniosą...

dzień dziewiąty – 20.08.05 – sobota

No i jedziemy. Nie dane mi było wcześniej doświadczyć jazdy ukraińskim pociągiem, tak więc pierwsze godziny mijają pod znakiem poznawania nowego środowiska. I nie tylko środowiska; już na samym wstępie poznajemy Kasię i Marcina, parę Polaków, którzy tak jak i my zmierzają na Krym. 

dzień dziesiąty – 21.08.05 – niedziela

Mijają ostatnie godziny z naszej dwudziestosiedmiogodzinnej przejażdżki. Pełną trasę pociągu zamieściłem tutaj (*.pdf 135kB), a na zamieszczonej mapie (*.jpg 520kB) można sobie to zwizualizować.

Na każdej stacji na podróżnych czyhają babuszki sprzedające przeróżne dobra... Od piwa po pierożki domowej roboty czy suszone ryby...
Nawet całkiem tanio:)








Docieramy w końcu nad morze, a właściwie zaśmiecony kawałek miejskiej plaży w miejscowości Sudak. I tak sobie siedzimy jakiś czas... Przecież nigdzie się nam nie spieszy:)







dzień jedenasty – 22.08.05 – poniedziałek

Dzisiaj w planach jest obejrzenie ruin twierdzy genueńskiej w Sudaku, tak więc wyruszamy we trójkę (z Maćkiem i Justą). Reszta odsypia prawie całonocne imprezowanie. Było warto, twierdza naprawdę robi wrażenie. położona jest na szczycie wzgórza, którego południowe stoki prawie pionowo spadają ku morzu... Niesamowicie piękne połączenie: góry i morze. Pierwszy raz widzę coś takiego.

dzień dwunasty – 23.08.05 – wtorek

Nigdy jeszcze nie rozbiłem się w tak beznadziejnym miejscu. Jestem totalnie niewyspany i zmęczony niekończącą się walką z karimatą, z której nieustannie się zsuwałem. A to dlatego, że rozbiłem się na stokach pewnego wzgórza, wyjątkowo stromego.
A jak się tam znalazłem? Otóż dnia poprzedniego zdecydowałem się wyruszyć na samotną, kilkudniową wycieczkę wzdłuż owych nadmorskich wzgórz, które tak mnie zachwyciły podczas zwiedzania twierdzy. Wyruszyłem więc na zachód wymieniwszy się danymi kontaktowymi z Maćkiem. Za kilka dni mieliśmy się spotkać znowu, w zupełnie innym miejscu półwyspu.
Tak więc skoro świt zwijam moje niewygodne obozowisko. Przez wielkie plantacje winogron, ciągnące się kilometrami, idę do miejscowości Wesełoje. Od czasu do czasu pożywiam się owymi winogronami, całkiem nawet smacznymi. Dopiero później pomyślałem sobie jak je tu muszą pryskać. Do samego miasta nie wchodzę i od razu zmierzam w kierunku morza. Tam, na półdzikiej plaży, zupełnie innej niż ta skomercjalizowana i zaśmiecona w Sudaku, trochę wypoczywam. Piorę też przepocone rzeczy i korzystam z dobrodziejstw ciepłej wody Morza Czarnego. 

Brzegiem morza, a raczej pasmem nadmorskich wzgórz, wznoszących się stromym klifem nad wodą, zmierzam w kierunku miasta Morskoje. Po długiej wspinaczce w upalnym słońcu docieram na szczyt, skąd rozciąga się panorama na Morskoje i dalekie masywy górskie. Powoli schodzę w kierunku miasta, a w zasadzie jego wschodnich peryferii. Rozbijam się na noc 20 metrów od morza, na małym pagórku... 

dzień trzynasty – 24.08.05 – środa

Udaje się na targ w Morskoje, gdzie zaopatruje się w produkty spożywcze na kolejny dzień wędrówki. Trochę rozglądam się po okolicach miasteczka, po czym schodzę do drogi, gdzie w straszliwym upale, z mokrą chustą na głowie, próbuje łapać stopa na zachód.Jest tak gorąco, że po 10 minutach rezygnuję i ruszam dalej pieszo; brzegiem morza, coby chłodniej było trochę. Zmierzam teraz w kierunku baszty z XV wieku, która widać w oddali na nadmorskiej skale, a którą to udało mi się zidentyfikować na mapie. Tak w ogóle to coraz lepiej mi idzie czytanie cyrylicy, tak więc czuje się bardziej swojsko. Na miejscu wypoczywam sobie w cieniu owej baszty, gdyż nasza gwiadka grzeje dziś niemiłosiernie.
Znowu jestem na drodze. Tym razem nie zdążam dobrze plecaka na drodze położyć, gdy zatrzymuje mi się pierwszy samochód i jadę kilka kilometrów na plażę do Priwetnoje, gdzie znowu się kąpię i wypoczęty wracam na drogę. Zatrzymuje się czwarty samochód i przez kolejne 70 kilometrów zgłebiam tajniki rosyjskiej mowy rozmawiając z Siergiejem. Jedziemy bardzo dynamicznie przez górskie serpentyny, Siergiej nie oszczędza swijej Lady:)
Wyprzedzamy wszystkich, nawet na zakrętach pod górę, i ogólnie jest bardzo przyjemnie. Do tego świetne widoczki.

Docieramy do Ałuszty już pod wieczór. Po godzinie szukania miejsca noclegowego wbijam się na pole namiotowe za pięć hrywien. Tam się rozbijam, poznaje Andrieja i Annę, autostopowiczów z Niżnego Nowogrodu, i położywszy się w mojej pałatce momentalnie zasypiam. 

dzień czternasty – 25.08.05 – czwartek

Plecak na grzbiet i ruszam na miasto. Odpoczywam w parku, gdzie powtórnie spotykam Andrieja i Annę. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i rozstajemy się, tym razem już na dobre. 




Piszę SMSa do Marcina i Kasi, ż może przyjadę do Eupatorii, gdzie oni się zatrzymali. Z tym zamiarem kieruję się ku stacji trolejbusowej. Jednak do zostania w Ałuszcie skłania mnie wiadomość od ekipy z Sudaku, że przyjeżdżaja do Ałuszty, tak więc wracam na moje pole namiotowe.
Wychodzę po nich na dworzec i razem wracamy na moje pole. Wieczorem impreza...

dzień piętnasty – 26.08.05 – piątek

Dziś wspinamy się  na CzatyrDah. Góry krymskie są wyjątkowo piękne, na pewno kiedyś tam wrócę tylko po to, aby poznać ich wszelkie tajemnice. Jak mawiają mądrzy ludzie, jeden obrazek jest wart tysiąc słów... Tak więc zapraszam do oglądania...

 

 

 

 

 

 


Wracamy do Ałuszty tak jakby na stopa. Całą naszą ósemką zabieramy się autobusem wiozącym poborowych z komisji wojskowej w Simferopolu. Kierowca (popijający piwko co kilkaset metrów drogi) ściąga od nas po dwie hrywny od osoby.

dzień szesnasty – 27.08.05 – sobota

Zbieramy się z naszego pola namiotowego i jedziemy trolejbusem do miasteczka Gurzóf. Tym razem znajdujemy kwaterę i zrzuciwszy plecaki idziemy na Aju-Dah. Niestety, ze względu na to, że obraliśmy trasę od najtrudniejszej strony, nie możemy osiągnąć szczytu... Brakuje dosłownie parunastu metrów.... :(

dzień siedemnasty – 28.08.05 – niedziela

Dziś wycieczka do Jałty, miasta dużego i drogiego... 

My jednak, jak na prawdziwych polskich patriotów przystało, potrafimy znaleźć miejsca z dobrymi cenami...


A to widok na Jałtę z nadmorskiego deptaka (zapewne imienia Lenina) 

dzień osiemnasty – 29.08.05 – poniedziałek

Długo zbieramy się do opuszczenia Gurzóf... Trolejbusem ruszamy do Jałty, skąd marszrutką do Ałupki. Również i tu wynajmujemy lokum; tym razem całe mieszkanie w bloku na tutejszym pokomunistycznym osiedlu. Ciekawy klimat i największy luksus jaki był dotychczas. Wieczorem rozglądamy się po miasteczku i po ogromnym parku...

Po lewej widok z okna naszego mieszkania... Jak w Ojczyźnie:)

dzień dziewiętnasty – 30.08.05 – wtorek

Jedziemy kolejką linową na Aj-Petri. Na górze czeka na nas szczyt komercji... pełno jedzenia (bardzo drogiego) i zwierząt, z którymi można sobie zdjęcie zrobić (oczywiście za opłatą).
Schodzimy pieszo, potem trochę kręcimy się po mieście i po parku... Już późno wracamy na nasze blokowisko... 

dzień dwudziesty – 31.08.05 – środa

Dzisiaj chcemy się przemieścić do Bakczysaraju... Jest tam sporo do zobaczenia. Odłączam się juz po raz drugi od grupy i jadę tam na stopa. Dwa powody mam ku temu: po pierwsze bardzo już się za stopowaniem stęskniłem, a po drugie nie mam już prawie w ogóle pieniędzy... 
I jadę... Było warto. Podróżowanie w ten sposób zawsze poprawia mi samopoczucie i tak też dzieje się tym razem. Najpierw małżeństwo z Moskwy, jeżdżące po Krymie już od dwóch miesiący. Później jadę drogami podrzędnymi, dzięki czemu poznaje półwysep krymski od tej mniej znanej, wiejskiej strony. Jeden z kierowców, mieszkaniec Krasnego Maku, zatrzymuje się dla mnie kilka razy podczas kilkunastukilometrowej jazdy, i pokazuje mi skalne miasta znajdujące się nieopodal. 
W Krasnym Maku jem obiad (ceny o 30 procent niższe niż w miastach). Potem już prawie bezpośrednio do Bakczysaraju, gdzie spotykam się z ekipą. Jeszcze tego wieczora jedziemy do skalnego miasta Czufut-Kale, które naprawdę warto zobaczyć. Nocleg u pewnej przemiłej babuszki za 10 hrywien...

dzień dwudziesty pierwszy – 01.09.05 – czwartek


A oto i babuszka, u której nocowaliśmy...
Dzisiaj dzień odjazdu z Krymu, ale ponieważ pociąg ze Simferopola odjeżdża dopiero wieczorem, zwiedzamy jeszcze pałac chanów w Bakczysaraju. Nawet załapujemy się na polskiego przewodnika, który oprowadza wycieczkę z Krakowa:)

Wieczorem jedziemy pociągiem osobowym (elektriczką) do Simferopola. Tam przesiadamy się do dalekobieżnego pociągu do Lwowa.... i w drogę!

dzień dwudziesty drugi – 02.09.05 – piątek


Poznajemy uroki platzkarty - najtańszej klasy w ukraińskich pociągach. Taka przejażdżka kosztuje nas 50 hrywien za 1420 kilometrów.
Widok wzdłuż wagonu na zdjęciu obok.
I tak sobie jedziemy, a godziny wloką się niemiłosiernie.... 

dzień dwudziesty trzeci – 03.09.05 – sobota

Do Przemyśla docieramy koło pierwszej w nocy busikiem, który kursuje z  granicy (podstawowy transport mrówek).
Kocham Polskę!!! Takie obrazki, jak ten po prawej, można zobaczyć tylko u nas:) Zdjęcie pochodzi z całodobowego baru koło dworca PKS.
Cóż, czekanie w tym barze do 5:16, o której to miałbym pociąg do Krakowa, nie wydało mi się jakoś szczególnie kuszącą propozycją. Postanawiam więc spróbować autostopowego szczęścia w nocy co też czynię pożegnawszy się z Jarkiem i dwoma chłopakami z Mazur, z którymi przyjechaliśmy tu z Lwowa. Staję przy stacji benzynowej na jednym z głównych skrzyżowań w środku miasta. Na wspomnianej stacji wyposażyłem się też w tekturkę i teraz stoję sobie z bannerem "Kraków". Przeważnie nie korzystam z takich gadżetów, ale tym razem nie chcę utknąć dwadzieścia kilometrów dalej w środku nocy. No i jadę... Czekałem może z piętnaście minut. Kierowca narzeka po drodze na wszystko, tak więc w 'przemiłej' atmosferze mijają kolejne kilometry... Na godzinkę nawet przysnąłem (pierwszy raz mi się zdarzyło podczas jazdy stopem). 
Szósta rano... i budzący się do życia Kraków. Udaję się na rynek gdzie odwiedzam Kościół Mariacki. Po śniadaniu przemieszczam się na wylotówkę na Dąbrowę Górniczą, gdzie nie stoję dłużej niż trzy minuty. Z Częstochowy, dokąd dojechałem wspomnianą okazją, zabiera mnie mama :)
No i jestem w Wieluniu.... w domu.... :)

PODSUMOWANIE

I jeszcze kilka faktów na zakończenie: Na stopa przejechałem 1467 kilometrów, łapiąc 42 okazje (tu znajdziesz wykaz). Do tego wypada doliczyć 2x1420km pokonane pociągiem, może 200km transportem publicznym na Krymie oraz te kilkadziesiąt kilometrów pokonane na piechotę... Jest tego trochę.
Tutaj znajduje się mapa z naniesioną trasą wyprawy (520kB)
Cały wyjazd kosztował mnie 600zł. 

 
 
 

Strona główna  |  Elektronika  |  Astronomia  |  Podróże   |  O nas