Wiosna w Jordanii

 maj 2019

tekst czarny: Marek (gdzieniegdzie dodałem swoje trzy grosze)

tekst niebieski: Agnieszka

tekst zielony: cytaty z Pisma Św (Biblia Tysiąclecia)


Myśląc o krajach Bliskiego Wschodu, wyobrażałam sobie sam piach i skały. Muszę jednak przyznać, że Jordania zaskoczyła mnie różnorodnością krajobrazów. Błękit Morza Czerwonego, białe plaże nad Morzem Martwym (sól), zielone brzegi rzeki Jordan, skaliste góry i czerwone piaski pustyni Wadi Rum. Całe barwne spektrum.

Polaków obowiązuje wiza wjazdowa do tego kraju (40 JOD, czyli około 240 zł). Nawet roczna Gabrysia musiała „zapłacić”, co jest lekką przesadą. Na szczęście arabscy urzędnicy stworzyli kartę Jordan Pass (70 JOD czyli ok. 420 zł), która stanowi wizę oraz bilet wstępu do 40 atrakcji turystycznych, w tym do Petry – jednego z siedmiu cudów świata. Przed wyjazdem zakupiliśmy więc przez Internet dwie Jordan Pass, a trzy wizy dla dzieci na lotnisku (dzieci do 12 lat mają bezpłatny wstęp do wszystkich atrakcji).

Na lotnisku czekało na nas wynajęte auto. Po taniości wzięliśmy pięcioosobowego sedana marki Nissan, który okazał się bardzo wygodny i w pełni odpowiadający naszym potrzebom. Nasza wyprawa była w 100% namiotowa (wszystkie 10 nocy w namiocie), a bagażnik samochodu spokojnie mieścił wszystkie śpiwory, materac, rzeczy osobiste itp.

Handel na ulicach Adżlun.

Nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od północy kraju. W miejscowości Adżlun (ok. 40 km od granicy z Syrią) znajduje się zamek Saladyna z XII wieku, tam też odbywało się coś w stylu jarmarku (był piątek, czyli dla mułzumanów taka jakby nasza niedziela). Zaopatrzyliśmy się tam w arabskie fleciki trzcinowe, ale gra na nich nie jest wcale taka łatwa, na jaką wygląda. Z Adżlun ruszyliśmy w okolice Dżarasz, gdzie w sadzie oliwnym rozbiliśmy namiot. Ten wieczór i noc były wietrzne, a niska temperatura bardzo nas zaskoczyła. Samochodowy termometr o siódmej rano pokazywał zaledwie kilka stopni.

Na zamku Saladyna w Adżlun.
Arabska twórczość na ulicach Adżlun.
Nasz pierwszy poranek po dość chłodnej nocy.
Zwiedzamy ruiny rzymskiego Dżarasz.

Następnego dnia rano pojechaliśmy oglądać ruiny jednego z najlepiej zachowanych starożytnych miast rzymskich Dżarasz (teatr, łaźnie, hipodrom, świątynie Zeusa i Artemidy, a także ruiny kilku kościołów chrześcijańskich). Tam też zaopatrzyłam się w piękną kolorową chustę arabską, która towarzyszyła mi cały pobyt w Jordanii, a obecnie stanowi miłe wspomnienie. :) Po obiedzie w ładnej restauracyjce ruszyliśmy do stolicy – Ammanu. Samo miasto ulokowane jest na kilku wzgórzach, jest niskie, ale zatłoczone i zakorkowane. Niczym nie przypomina stolicy krajów europejskich, jest swojskie i jak dla mnie od wyglądu wsi różni się tylko wielkością. Wg mnie poza cytadelą, skąd roztacza się widok na stare miasto i gdzie znajduje się świątynia Herkulesa, pałac dynastii Ummajadów i ciekawe muzeum archeologiczne, oraz Teatrem Rzymskim nie ma tu nic ciekawego do zobaczenia. Także ten punkt programu zajął nam dosłownie 2-3 godziny.

Obecnie w starym rzymskim mieście można spotkać arabskiego sprzedawcę błyskotek...
A jak ma się szczęście to i taką ślicznotkę.
Ruiny świątyni Artemidy w Dżarasz.
Cytadela w Ammanie - widok na miasto.
Drugą jordańską noc spędziliśmy na najprawdziwszej pustyni. Nasz Nissan wykazał całkiem sporą dzielność w terenie.
Na pustyni bazaltowej.

Po zakupach (codziennie kupowałam świeże warzywa, wodę itp.) udaliśmy się na wschód, gdzie na pustyni bazaltowej rozbiliśmy namiot, a przed oczami śmignął nam szakal. Tym razem mieliśmy ciepłą noc, za to atakowały nas chmary much.

Po śniadaniu rozpoczęliśmy zwiedzanie zamków pustynnych, zbudowanych… w środku niczego. Dlaczego budowano coś na pustyni? Okazało się, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu miejsce to było pełne dzikich zwierząt (w tym oryksów). Karawany przemierzające dalekie szlaki między Półwyspem Arabskim a Mezopotamią i Syrią znajdowały schronienie w znajdującej się tutaj oazie Al-Azrak, a myśliwi wyruszali stąd na polowania. My zwiedziliśmy trzy zamki pustynne – Azrak, Amtrę i Mushatta. Niestety dzień przed wylotem Karol i Gabrysia złapali infekcję. Zaczęli kaszleć i smarkać. Karolek szybko uporał się z wirusem, jednak Gabrysia zaczęła gorączkować i z godziny na godzinę czuć się coraz gorzej. Bardzo charczało jej w oskrzelach, rozwinęło się zapalenie.. Robiliśmy jej inhalacje przy pomocy pompki do materaca (wzięliśmy końcówkę inhalatora), jednak nie dawało to efektów. Po trudnej nocy w namiocie postanowiliśmy szukać pomocy w oazie.

Poranek na pustyni - Agnieszka fotografuje okaz lokalnej fauny.
Zamek pustynny w oazie Al-Azrak.
Rzut kamieniem do Syrii.

Pytając ludzi na ulicy, trafiliśmy na dwie sympatyczne kobiety, które zaprowadziły nas do apteki. Mocno się zdziwiłam, bo zobaczyłam część produktów takich jak w Polsce – emolienty, syropy itp. Jak to dobrze, że język medyczny jest międzynarodowy! Pani aptekarka mówiła tylko po arabsku, pomocne kobiety starały się tłumaczyć, ostatecznie udało nam się zdobyć antybiotyk. Jednak zostaliśmy przekierowani do drugiej apteki, gdzie rzekomo była pani doktor, aby potwierdzić, czy nabyliśmy odpowiedni lek. Kobiety zawiozły mnie swoim samochodem do drugiego punktu, gdzie diagnoza została potwierdzona, pani zrobiła zawiesinę i podała pierwszą dawkę antybiotyku. Wieczorem temperatura spadła, a po 3 dniach choroba całkowicie minęła. Ufff… Mieliśmy szczęście. Po raz kolejny potwierdziła się teza, że wszędzie znajdzie się pomoc medyczną.

Zamek Amra.

Zamek Amra stanowił miejsce odpoczynku króla wracającego z polowania, gdzie miał sypialnię i saunę. Zachowały się tutaj piękne freski z czasów bizantyjskich przedstawiające codzienne życie ludzi i rodzinę królewską, przez co obiekt został wpisany na listę UNESCO. Marek tym razem został w aucie ze śpiącą Gabrysią, chyba zmęczył go upał, a ja ze starszakami zwiedziłam zamek. Miałam szczęście, bo pilnujący obiektu 32-letni Arab był gadułą i opowiedział mi całą historię zamku, a potem zaprosił do swojego beduińskiego namiotu na pyszną herbatę.

Freski w Amra.
Krajobraz przy drodze nr 40 na wschód od Ammanu.
Pozostałości zamku Mushatta.

Na koniec odwiedziliśmy zamek Mushatta położony niedaleko lotniska w Ammanie, a właściwie ruiny, po których biegały duże jaszczurki. Kiedyś był to największy i najbardziej zdobiony zamek pustynny. Jeszcze tego samego dnia popołudniu dotarliśmy Drogą Królewską, która służy podróżnym już ponad 3 tysiące lat, do Madaby – kolebki mozaikarstwa. Tam w cerkwi św. Jerzego znajduje się mapa-mozaika Bliskiego Wschodu (Jeruzalem, Jerycho itp.) złożona z dwóch milionów elementów. W miasteczku znajduje się też kościół katolicki pw. św. Jana Chrzciciela oraz dwa parki archeologiczne z ruinami kościółów z pierwszych wieków naszej ery.

W cerkwi św. Jerzego w Madabie.
Ruiny kościoła z pierwszych wieków chrześcijaństwa.
W 2000 roku górę Nebo odwiedził nasz papież i zasadził drzewko oliwne. Tyle wyrosło przez 19 lat.
Poranek przed górą Nebo.

Zaczynało zmierzchać, więc uciekliśmy do auta w poszukiwaniu noclegu. Jordania jest bardzo górzysta i ciężko o dobre miejsce na namiot. Ostatecznie udało nam się rozbić na niewielkim wzgórzu niedaleko Góry Nebo. Następny dzień rozpoczęliśmy właśnie od tej góry. Jest to domniemane miejsce śmierci Mojżesza, a na szczycie znajduje się kościół i klasztor franciszkanów, którzy opiekują się tym miejscem. Dalej trafiliśmy do Betanii nad rzekę Jordan, gdzie zobaczyliśmy miejsce chrztu Pana Jezusa oraz zanurzyliśmy nogi w rzece. Dzieciom bardzo się podobało, bo dno było bardzo muliste i bawiły się tym błotkiem. Rzeka Jordan stanowi granicę między Jordanią a Izraelem. Na drugim brzegu rzeki po stronie izraelskiej obserwowaliśmy tłumy ludzi chrzcących się i odnawiających swoje przyrzeczenia chrzcielne.

Mozaika w pozostałościach kościoła z VI wieku przedstawia scany polowań na wytrzebione na tym terenie zwierzęta: strusie, lwy, zebry i wielbłądy łaciate. Widok na Ziemię Obiecaną, ponoć kiedyś zieloną.

Miejsca biblijne

Góra Nebo była pierwszym biblijnym miejscem, które odwiedziliśmy w Jordanii. Stąd Mojżesz zobaczył Ziemię Obiecaną, tutaj też, lub w okolicy, umarł zgodnie ze słowami z Pisma św:

Mojżesz wstąpił ze stepów Moabu na górę Nebo, na szczyt Pisga, naprzeciw Jerycha. Pan zaś pokazał mu całą ziemię Gilead aż po Dan, całą - Neftalego, ziemię Efraima i Manassesa, całą krainę Judy aż po Morze Zachodnie, Negeb, okręg doliny koło Jerycha, miasta palm, aż do Soaru. Rzekł Pan do niego: «Oto kraj, który poprzysiągłem Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi tymi słowami: Dam go twemu potomstwu. Dałem ci go zobaczyć własnymi oczami, lecz tam nie wejdziesz». (Pwt 34, 1-4)

Ziemia Obiecana widziana ze szczytu nie sprawia wrażenia krainy mlekiem i miodem płynącej, choć słyszeliśmy od mieszkańców Jordanii, że jeszcze sto lat temu kraina ta była w miarę zalesiona i nie tak sucha. Ponoć największą szkodę tym ziemiom wyrządzili Turcy masowo wycinając lasy na budowę szlaków kolejowych. Skutkiem tego było szybkie spustynnienie terenów i obniżenie poziomu wód gruntowych.

Zjeżdżając z góry Nebo odwiedziliśmy miejsce chrztu Jezusa. Są tam ruiny kościoła dokładnie w miejscu chrztu. W tej chwili jest to miejsce suche, ponieważ rzeka przesunęła się o kilkaset metrów w ciągu dwóch tysiącleci. W czasach Jezusa było tam też źródełko, tak więc Jan Chrzciciel nie musiał chrzcić ludzi w mulistej wodzie Jordanu, a i sam miał dostęp do czystej wody, którą popijał szarańczę i miód leśny (kolejny dowód na lasy na tym terenie).

Jan nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a żywił się szarańczą i miodem leśnym. (Mk 1, 6)

Następnego dnia oglądaliśmy ruiny twierdzy Heroda Wielkiego koło miejscowości Mukawir w górach nad Morzem Martwym. W tym miejscu dokonał się ziemski żywot Jana Chrzciciela. 

Gdy córka tej Herodiady weszła i tańczyła, spodobała się Herodowi i współbiesiadnikom. Król rzekł do dziewczęcia: «Proś mię, o co chcesz, a dam ci». Nawet jej przysiągł: «Dam ci, o co tylko poprosisz, nawet połowę mojego królestwa». Ona wyszła i zapytała swą matkę: «O co mam prosić?» Ta odpowiedziała: «O głowę Jana Chrzciciela». Natychmiast weszła z pośpiechem do króla i prosiła: «Chcę, żebyś mi zaraz dał na misie głowę Jana Chrzciciela». A król bardzo się zasmucił, ale przez wzgląd na przysięgę i biesiadników nie chciał jej odmówić. Zaraz też król posłał kata i polecił przynieść głowę Jana. Ten poszedł, ściął go w więzieniu i przyniósł głowę jego na misie; dał ją dziewczęciu, a dziewczę dało swej matce. (Mk 6, 22-28)

Ruiny kościoła w dokładym miejscu chrztu Jezusa.
My nad Jordanem. W tle, po izraelskiej stronie, tłumy ludzi przystępują do chrztu pod czujnym okiem żołnierki izraelskiej w pełnym rynsztunku.
Wielbłąd pasie się w przydrożnym rowie.

Z tego miejsca było już blisko nad Morze Martwe, gdzie nie mogłam odmówić sobie jedynej w swoim rodzaju kąpieli, maseczki błotnej na całe ciało i wypróbowania jak wody morza ze względu na ogromne zasolenie 26% wypychały mnie na powierzchnię. Był gorący dzień (40ºC). Dzieci nie były chętne do kąpieli, bardzo szczypała ich skóra, za to nadrobiły stratę w basenie nieopodal ze słodką i płytką wodą, a my w końcu mogliśmy się wykąpać pod prysznicem (zimnym niestety) po kilku dniach niemycia.

Nawet taki chudzielec jak ja nie idzie na dno w Morzu Martwym.
Nastusia szaleje w basenie.
Nasz namiot w Mukawir.

Noc spędziliśmy w górskiej miejscowości Mukawir, rozbici na opuszczonej działce. Arab w Mukawir, u którego zatrzymaliśmy się na herbatę, zapewniał nas, że można rozbijać się wszędzie. Rano o szóstej przyjechali lokalni Jordańczycy na zwiad, wypytać kim jesteśmy, a gdy zorientowali się, że jesteśmy turystami, nie robili problemów i pozwolili zostać tak długo, na ile mamy ochotę. Był chłodny, wietrzny poranek. Szybko się zebraliśmy i ruszyliśmy zobaczyć twierdzę Heroda. To tutaj biblijna Salome wykonała taniec, za który Herod ofiarował jej ściętą głowę Jana Chrzciciela.

Ruiny twierdzy Heroda Wielkiego zniszczone w 70 roku przez żołnierzy legata rzymskiego Gabiniosa.
Wkrótce po nas na ruiny Mukawirskiej twierdzy dotarli też chłopcy na osiołku.
Potem zaglądali w przykryte kratą podziemia twierdzy. Być może to tam więziony był Jan Chrzciciel.
Wielki Kanion Mujib.

Z Mukawiru przez góry dobiliśmy do Drogi Królewskiej i zjechaliśmy nią na dno Wielkiego Kanionu Mujib. Po przejechaniu tamy i minięciu sztucznego jeziora droga znów zaczęła się wspinać na płaskowyż. Widoki niezapomniane.
Już przed Karak, w Al-Qasr, pierwszy raz zderzyliśmy się z ramadanem i brakiem czegokolwiek do zjedzenia na mieście. Kupiliśmy więc na drogę tylko placuszki i warzywa.

Dalej Droga Królewska zaprowadziła nas do Kerak, gdzie zwiedziliśmy zamek krzyżowców, wznoszący się majestatycznie na wzgórzu, strzegąc wybrzeża Morza Martwego i doliny Al-Karak. Późnym popołudniem dojechaliśmy do rezerwatu Dana. Było bardzo wietrznie, a Gabrysia wciąż walczyła z kaszlem. Dlatego zdecydowaliśmy na niedługi trekking (kilka km) szlakiem White Dome Trail w tym magicznym miejscu pełnym zróżnicowanych krajobrazów (górskie pejzaże, kanion, pustynne piaski).
Tej nocy namiot postawiliśmy na brukowanej uliczce we wsi Dana u poznanego Araba Aliego przed jego domem. Wioska jest dość opuszczona (mieszka tu tylko pięć rodzin) i noc przebiegła bardzo spokojnie. Ali wybył do sasiedniej miejscowości, gdzie był zaproszony na nocną ucztę po całodniowym poście, a my zostaliśmy sami.
Kolejnego dnia po spacerze po wiosce Dana pojechaliśmy do słynnej Petry, po drodze zwiedzając zamek Krzyżowców w Asz-Szaubak na wysokości 1330mnpm, po którym oprowadzał nas przewodnik, opowiadając ciekawe historie zamku i kraju.

Droga Królewska wiedzie przez kanion Wadi al Mujib i tamę.
Podziemia zamku Al-Karak.
Co trzeci samochód w Jordani to busik Hyundai - koreańska wersja naszej Delicji, tylko że z napędem na jedną oś.
Wioska Dana.
Białe skały w rezerwacie Dana.
Wracamy z popołudniowej wędrówki - Dana.
Gabrysia podpatruje mamę przygotowującą śniadanie.
Ali rozpostarł daszek dla swojego busika. Jest tam też sklepik, pod którym często przesiaduje on i jego krewni.
A tu Karol z Alim.
Zwiedzamy zamek Asz-Szaubak. Udało nam się utargować cenę oprowadzania na 2 dinary.
Widok z zamku Asz-Schaubak. Nazwa ta podobno oznacza "las" w języku arabskim (niestety żaden translator online tego nie potwierdza). Kiedyś było tu całkiem zielono i przyjemnie.
A to już Petra.
Teatr w Petrze. Osiołek w Petrze.

Petra

Niesamowita Petra – miasto Nabatejczyków wykute w skale ponad 2000 lat temu to najsłynniejszy zabytek Jordanii, który wpisany jest na listę UNESCO. Drogę do Petry, położonej na szlaku karawan między morzami Martwym i Czerwonym, pokonuje się wąskim na kilka metrów wąwozem (siq) o długości 1,2km. Na jego ścianach można podziwiać płaskorzeźby, kapliczki oraz pozostałości po systemach doprowadzających wodę do miasta. Przy wyjściu z wąwozu oczom ukazuje się wspaniałe skalne miasto. Można zobaczyć: skarbiec, grobowce królewskie, teatr rzymski, skały Dżinów, pomnik Niszy, ulicę Fasad, Monastyr, Wielką Świątynię i Miejsce Ofiarne.
My spędziliśmy w Petrze dwa dni. W pierwszy dzień poszliśmy szlakiem wysoko na górne partie skał, skąd roztaczał się spektakularny widok na skarbiec Al-Chazna. Noc spędziliśmy kilka kilometrów za Petrą, rozbici niedaleko namiotu Beduinów. Po całym dniu chodzenia, dzieci padły jak kawki. Rano przyjechali do naszego namiotu sąsiedzi na rozeznanie, pytając czy nie potrzebujemy pomocy. Następnego dnia najpierw zwiedziliśmy Małą Petrę, czyli przedmieścia Petry. Muszę przyznać, że brak tłumów i kameralność tego miejsca bardziej do mnie przemówiła. Jest to bezpłatna atrakcja, a wspinając się do końca wąwozem dochodzi się do miejsca zapierającego dech w piersiach. Coś w stylu tureckiej Kapadocji. Poszłam tam ze starszymi dziećmi, a Marek zdecydował, że zostanie z Gabrysią na dole. Następnie około południa wróciliśmy do Petry (nasz bilet Jordan Pass obejmował dwa dni wstępu i szkoda byłoby tego nie wykorzystać). Tym razem bez wspinania, obeszliśmy płaską część miasta. Dzieci tym razem spisały się lepiej, bo pierwszy dzień dał im w kość. Petrę można zwiedzać na osiołkach i wielbłądach, pełno tu Arabów oferujących takie usługi, ale my postanowiliśmy nie męczyć zwierząt i wykorzystaliśmy własne nogi.

Nasz nocleg w okolicach Petry. Obok przebiega szlak Jordański.
W Małej Petrze.
Obozowisko beduińskie w okolicy Małej Petry.
Drugi dzień w Petrze. Arabowie załatwiają swoje sprawy koło skarbca.
Petra. Jeden z grobowców.
Cała ściana grobowców królewskich wykutych w skale.

Wieczorem opuściliśmy skalne miasto, a z powodu późnej pory rozbiliśmy namiot między wgórzami wśród wiatraków. Okazało się później, że to nie był dobry wybór. Bardzo wiało i było okropnie zimno! Rano samochodowy termometr pokazywał 5ºC. Brrr.. Marek przez cały wyjazd żałował, że nie wziął puchowego śpiwora. Ciężko było wstać, ale gdy w końcu się zebraliśmy, czekał nas piękny dzień – Wadi Rum!

Petra. Jedna ze świątyń.
Nasz najzimniejszy nocleg. A na zdjęciu wygląda tak spokojnie i cieplutko.
Na wydmie w Wadi Rum.
U wylotu kanionu Khaz'ali - Wadi Rum. Nastusia na małym łuku skalnym. A to Biała Pustynia. Za ostatnimi górami w kadrze jest już Arabia Saudyjska.

Wadi Rum

Wadi Rum to dolina-pustynia z czerwonym piaskiem leżąca wśród skał z granitu i piaskowca. To tutaj został nakręcony film „Marsjanin”. Jest to największa wadi w Jordanii. Typowa trasa turystyczna obejmuje kilkugodzinne lub całodniowe zwiedzanie głównych atrakcji turystycznych samochodem terenowym. Niestety jest to dość droga impreza. Dwugodzinna jazdy przez wadi kosztuje 30 dinarów (ok. 180zł) za cały samochód. My wybraliśmy opcję czterogodzinnego zwiedzania (60 dinarów), aby zobaczyć wszystko. Wszyscy przewoźnicy oferowali usługi w takich samych cenach, nie podlegały one negocjacji. My trafiliśmy na bardzo sympatycznego i pobożnego 32 letniego Saida, ojca czwórki córek, rdzennego mieszkańca z dziada pradziada wioski Wadi Rum, która liczy kilkuset Beduinów, mieszkających w namiotach z koziej skóry, ale i betonowych domach. Said przed wyprawą cierpliwie czekał w swojej toyocie hillux, aż ugotujemy posiłek na gazie, a gdy cała nasza piątka się najadła, ruszyliśmy na pustynię, zajeżdżając wpierw do jego domu. Beduin zaprosił nas na podwórze, gdzie w zagrodzie mogliśmy nakarmić plackami jego wielbłąda, obejrzeć pomieszczenie domu i poznać jego córeczki. Jedna z nich (4,5 letnia) wybrała się z nami do Wadi Rum. Jeśli chodzi o atrakcje tego miejsca, to obejrzeliśmy spektakularne formacje skalne, wdarapaliśmy się na wielką czerwoną wydmę, zbiegając z niej, weszliśmy do kanionu Khaz'ali bogatego w petroglify wyryte w ścianach jaskiń przedstawiających ludzi i antylopy oraz wspieliśmy się na dwa łuki skalne (mały i duży). Said był dobrym człowiekiem, od razu zdobył nasze zaufanie. Wspinając się na mały łuk skalny, zostawiliśmy mu Gabrysię w samochodzie. Trochę się denerwował, bo pod naszą nieobecność Gabrysia bawiła się w najlepsze wszystkimi przyciskami w aucie. Oczywiście pojazd znajdował się w zasięgu naszego wzroku. Gdy zaś wchodziliśmy na duży łuk, cała trójka została z Saidem. Gabrysia zasnęła sobie na tylnej kanapie, a Nastusia i Karolek bawili się w piasku z nową koleżanką (córeczką Saida). Dzieci posiadają niesamowitą zdolność nawiązywania kontaktow. Potrafią bawić się razem kilka godzin, nie znając swoich imion, ani nawet języka. Piękne to. 

Obok Wielkiego łuku skalnego.
Said ze swoją córką. W tle najwyższy szczyt Jordanii.
Formacja skalna: kura i kurczątko. Z drugiej strony funkcjonuje jako krowa.
Starszaki jakoś się dogadują.
A to nasz transport po pustyni.
Jak widać turyści wożeni są po Wadi Rum od dawna. Tym urwało się koło.
Rodzinka w komplecie. 

Oczarowani tą pustynią, rozszerzyliśmy nasz pobyt o tzw. Białą Pustynię przy samej granicy z Arabią Saudyjską, gdzie znajduje się najwyższa góra Jordanii - Dżabal Umm ad Dami 1840 m n.p.m. Udało nam się wjechać wysoko na wzniesienie tej góry i oglądać granicę jordańsko-saudyjską. Po powrocie do wioski Wadi Rum pożegnaliśmy się z Saidem i jego córeczką, dziękując za wspaniałe chwile.

Karol angażuje się w zabezpieczanie namiotu przed wiatrem.

Zmierzaliśmy teraz 30km dalej, do Aqaby – kurortu nad Morzem Czerwonym. Namiot postawiliśmy za małą wioską (Wadi al Uitm). Mimo, że byliśmy poza zasiegiem domów, z daleka wypatrzyli nas Arabowie i późnym wieczorem, gdy już spaliśmy, nawiedzali nas dwukrotnie, krzycząc coś po arabsku z niezbyt przyjazną miną. Gdy przekonali się, że jesteśmy turystami, żegnali się spokojnie i odjeżdżali.

Nie zmienia to faktu, że podczas innych podróży takie rzeczy nigdy się nam nie zdarzały. Ludzie zawsze byli bardzo przyjaźnie nastawieni, a w większości z odwiedzonych przez nas krajów (szczególnie na Kaukazie), od razu zapraszali do swoich domów.

Wieczór przy namiocie. Gabrysia nauczyła się znajdować na niebie Księżyc. 
A tu Agniesia i poranna owsianka.
Morze Czerwone na poludnie od Akaby.

Sama Aqaba nie zrobiła na nas wrażenia. Był wietrzny dzień, trochę leniwy. Odwiedziliśmy trzy plaże. Dwie z nich znajdowały się 10km na południe od Aqaba, trzecia – w centrum miasta. Był gorący dzień, nudziliśmy się. Na ostatniej plaży poznaliśmy dwóch starszych Polaków z Kietrza i trochę się ożywiliśmy rozmową. Miejscowi proponowali nam rejs łódką ze szklanym dnem, aby podziwiać rafę koralową (20 dinarów), ale nie skusiliśmy się. Późnym popołudniem ruszyliśmy na północ. Jadąc Autostradą Pustynną Marek zaliczył mandat (122km/h, dozwolone 110km/h) w wysokości 20 dinarów (120zł). Do przeżycia...

W miarę ciepłą noc spędziliśmy w okolicach rezerwatu Dana wśród pól rolnych, gdzie od lokalnych mężczyzn dostaliśmy świeże zioła do herbaty. Bardzo mnie ucieszył ten poczęstunek i szybko zajęłam się gotowaniem wody. Niestety noc była z przygodami, bo Nastka i Karol złapali jelitówkę. Nastusia wymiotowała w ciągu dnia, a Karol zrobił nam akcję o czwartej nad ranem, wymiotując na materac i śpiwory. :( Po oczyszczeniu namiotu, chusteczki z wymiotami zostawiliśmy na dworze i zaraz mieliśmy towarzystwo czterech bezdomnych, obszczekujących nas psów. Ech...

My i solne plaże Morza Martwego w tle. Wejście do kanionu Wadi Mujib.

Wadi Mujib

Nadszedł ostatni pełny dzień przed odlotem. Zastanawialiśmy się, jak go spędzić. Byliśmy 300km od lotniska. Była niedziela, a w Madabie znajdował się kościół katolicki, w którym o godz. 18 miała być odprawiona msza św. po arabsku. Mogliśmy przyjechać do Madaby wcześniej i poszwędać się uliczkami miasteczka, ale znając siebie ta opcja byłaby dla nas męcząca. Bardzo nie lubimy się nudzić. Postanowiliśmy więc wstać wcześnie rano i pojechać do rezerwatu Wadi Mujib nad Morze Martwe, gdzie wybraliśmy się na tzw. kanioning, czyli „trekking” kanionem w górę rzeki. Szlak „Siq Trail” przewidziany jest na 2-3 godziny i dostępny jest dla osób od 16 lat, więc zrobiliśmy go na zmianę. Pierwszy poszedł Marek, a ja czekałam w tym czasie z dziećmi w Visitor Center. Potem była zmiana. Przy wejściu zakłada się kamizelkę ratunkową i rusza się w pełnych butach chroniących stopy przed kamienistym dnem. Ja ubrana byłam w spodnie dresowe ¾, krótki rękawek i buty trekkingowe. Poziom wody zaskoczył mnie już na początku. Po zejściu ze skały drabinką do wody rzeka sięgała mi do szyi… A to był dopiero początek szlaku. Wtedy zrozumiałam, dlaczego strażnicy parku dziwili się, że wybieram się tam sama. Pomocna dłoń drugiej osoby byłaby mile widziana. Na zdjęciach w Internecie nie wyglądało, że jest tam tak dużo wody, ale to był początek sezonu. Od jesieni do wiosny Wadi Mujib zamknięty jest dla turystów właśnie ze względu na wysoki poziom rzeki. Na szczęście było też trochę odcinków, gdzie woda sięgała do kolan. Był upalny dzień i muszę przyznać, że woda była bardzo przyjemna (na oko 30ºC), ale gdy tylko zatrzymywałam się na chwilę, miałam dreszcze z zimna. Największa „zabawa” rozpoczęła się w połowie trasy, gdzie prąd rzeki był bardzo duży, do pokonania było kilka wodospadów, a poziom wody był powyżej mojej głowy i nie dotykałam nogami dna. Na szczęście w tych miejscach były liny i drabinki. Muszę przyznać, że to podciąganie się na linach pod prąd dało mi w kość. Miałam potworne zakwasy na barkach i rękach przez kilka dni… Ałć. Na szlaku w górę poznałam parę z Holandii oraz 6-osobową grupkę z Hiszpanii, którzy pomagali mi w kryzysowych chwilach. :P W trasę nie zabierałam telefonu ani aparatu, ale dzięki uprzejmości Holendrów mam pamiątkowe zdjęcie wysłane drogą mailową. :) Droga powrotna była dużo łatwiejsza, z nurtem rzeki. Mając kamizelkę na plecach, większość drogi spłynęłam na plecach. Niestety prąd miejscami był tak duży, że raz rzuciło mnie na skały i uderzyłam się mocno w lewą nogę, ale i tak było warto. ;)

Madaba. Wieczorna msza św. gromadzi pełny kościół ludzi. A parafia liczy tylko 50 chrześcijan. 

Po powrocie z kanionu zmęczeni, ale szczęśliwi, że dobrze spożytkowaliśmy czas, pojechaliśmy do Madaby na wieczorną mszę świętą. Okazało się, że do kościoła zjechała się całkiem spora liczba katolików z lokalnej parafii, ale też i ze stolicy (ok. 300 osób). Msza była długa, poprzedzona różańcem i innymi niezidentyfikowanymi modlitwami. Widać było pełne zaangażowanie wiernych w nabożeństwo. Pięknie.

W namiocie u Alego (w środku z bialą brodą). Po prawej stronie w cieniu siedzi Talib, lokalny policjant i ojciec naszego nożownika.  Rano beduini przynieśli nam czajniczek z herbatą.
Nóż dżanbija - typowe narzędzie ukrywające się w kieszeni każdego beduina.

Ostatnia noc w Jordanii, czyli "Welcome to Jordan"

Po kanioningu i wieczornej mszy zakończonej o 19:30, szukaliśmy pospiesznie miejsca na postawienie namiotu. Byliśmy blisko stolicy i lotniska, więc sprawa nie była prosta. W końcu udało nam się znaleźć w miarę płaskie miejsce. Było widać domy, ale na tyle daleko, że nie przeszkadzało nam to aż tak bardzo, zwłaszcza że było już po zachodzie słońca. Około 200 metrów dalej znajdowały się namioty rodziny beduińskiej, która hodowała barany i kozy. Nauczona wcześniejszymi doświadczeniami, poprosiłam Marka, aby poszedł do nich się przywitać i przedstawić. Beduinom nie przeszkadzała nasza obecność, co skwitowali krótkim „Welcome to Jordan”. Niestety do Marka przyczepił się młody Arab, który koniecznie chciał nam pomóc. Pompował materac, mimo że wcale tego nie chcieliśmy. Na koniec chciał od nas pieniądze, a my zostaliśmy tylko z kilkoma dinarami w portfelu. Mimo próśb, aby sobie poszedł, że dzieci chcą już spać, czekał cały czas przy namiocie, mówiąc „money, money”. W końcu żarty się skończyły – Beduin wyciągnął nóż i zaczął bardzo sprawnie wymachiwać nim przed Marka brzuchem. Bardzo się wystraszyłam, ale tylko zimna krew mogła nas uratować. Mieliśmy przewagę liczbową i mogliśmy spróbować go obezwładnić, ale nie wiem, czy któreś z nas nie zostałoby przy tym ranne, a tego nie chcieliśmy. Na szczęście było ciemno, rozmowa arabsko-angielska i dzieci nie rozumiały powagi sytuacji. Gdy zagroziłam, że pójdę do ich namiotu po jego ojca, zagrodził mi drogę nożem. Jedyne, co przyszło mi do głowy, to zacząć głośno krzyczeć w nadziei, że ktoś nas usłyszy. Spłoszyło to młodego Araba, który uciekł w drugą stronę w pola. Wtedy Marek został z dziećmi, a ja pobiegłam do namiotu Beduinów prosić o pomoc. Mężczyzni siedzieli w namiocie i szybko zareagowali na mój płacz. Poszli za mną i po rozmowie przenieśli nasz namiot na ich teren, gdzie czuliśmy się bezpiecznie. Zaprosili nas na wieczorną herbatę, częstując chlebem i serem. Największe zaufanie wzbudził w nas najstarszy Beduin – Ali, który mieszkał 5 km dalej i przyjechał tutaj w odwiedziny do swojego brata Muhameda. Był jeszcze Talib – policjant, i to właśnie jego syn groził nam nożem. Beduini bardzo zachęcali nas, aby noc spędzić w ich namiocie, my jednak woleliśmy nasz ciasny. Noc dzięki Bogu przebiegła spokojnie, a o szóstej rano Beduini ugościli nas pyszną herbatą, którą przynieśli do naszego namiotu. Razem z Markiem wstaliśmy wcześnie, aby spakować wszystko na lot i o 9 ruszyliśmy na lotnisko. Swoim samochodem dogonił nas Ali, który na pożegnanie przywiózł nam pudełko pysznych domowych daktyli. :) Historia skończyła się dobrze.
Dzień powrotu bardzo nas zmęczył – opóżniony 1,5 godziny samolot, 3,5 godzinny lot, podróż z Krakowa do Pokrzywnej. Do domu przyjechaliśmy dopiero o 20:30, a temperatura wewnątrz bardzo nas zaskoczyła (13 stopni). Czekało nas palenie w piecu i rozpakowywanie, ale byliśmy szczęśliwi z udanej podróży. :) Jordania zrobiła na mnie ogromne wrażenie, dobrze się tam czułam, i poza tą jedną przygodą, trzeba przyznać, że tamtejsi ludzie są bardzo otwarci i przyjaźni. :)

Ja osobiście inaczej definiuję otwartych i przyjaznych ludzi. Wystarczy że przypomnę sobie poprzednie wyjazdy, poczynając od Kanady, a kończąc na Kaukazie.

Kliknij na mapkę, aby powiększyć.

Na koniec chciałam podziękować całej naszej pięcioosobowej ekipie. Spisaliście się na medal! Pierwszy dzień wyprawy dał nam w kość, dzień zaczęliśmy o 1 w nocy podróżą do Krakowa na lotnisku, potem był lot o 6 i o 10:30 przywitaliśmy Jordanię. Za to kolejne dni były już super. Każdy wpadł w rutynę i znał swoje obowiązki. Bywało ciężko, bo musieliśmy trzymać dietę bezmleczną, bez jajek, owoców, cukru i jak najbardziej bezglutenową. Mareczek był świetnym kierowcą i opiekunem całej rodziny. Nastusia wymagała ciągłej pielęgnacji skóry i brania leków, dzielnie sobie z tym radziła. Karolek to dopiero czterolatek, a bez narzekania przemierzał Jordanię na własnych nogach. Najmłodsza Gabrysia też była super podróżniczką. Była bardzo elastyczna i dopasowała się do każdej sytuacji. Dzielnie znosiła chodzenie, noszenie w nosidle czy jazdę starym wózkiem, bez najmniejszego jęknięcia. Jesteście wielcy! Dziękuję. :*

Jordania to trzeci kraj muzułmański, który odwiedziliśmy. Pierwszym było Maroko, gdzie islam był raczej umiarkowany (choć w grudniu 2018 r. w okolicach Toubkala, na który wchodziliśmy, zostały ścięte dwie dziewczyny). Potem Azerbejdżan, gdzie islam został zrusyfikowany i oswojony, a my byliśmy parokrotnie zapraszani do domów "pijuszczych muzułmanów", jak sami siebie określali. Poza tym Azerowie starszego pokolenia służyli w Armii Czerwonej, gdzie przyswoili może niekoniecznie dobre, ale jednak bliższe nam kulturowo wzorce. 
No i teraz Jordania, z islamem mocno zakorzenionym w świadomości i kulturze mieszkańców. Oczywiście nie jest to ten poziom co np. w sąsiedniej Arabii Saudyjskiej, ale już wystarczający żeby odczuć różnicę kulturową. 

Począwszy od tej relacji naszą stronę wzbogaciliśmy o możliwość dodawania komentarzy. Ciekawi jesteśmy jak to będzie funkcjonować, a tymczasem zapraszamy do napisania kilku słów.


Jeśli uważasz, że nasze relacje są interesujące lub wniosły coś do Twojego życia, to postaw nam proszę wirtualną "małą czarną".

Postaw mi kawę na buycoffee.to


Dodaj Komentarz

1000
Wspomagane przez commentics

Komentarze (3)

Gravatar
Szczygieł

Marek Nastusia to skóra zdarta z Mamy :)

Zawsze marzyłem o takiej wyprawie , może jeszcze kiedyś na emeryturze ;)

Gravatar

Dzięki Piotrze.

"Zdarta skóra" ma niestety podwójne znaczenie w jej przypadku.

Gravatar

Aż trudno uwierzyć jak wiele udało się Wam zobaczyć w przeciągu tych 10 dni. Coś czuję, że Petra najbardziej przypadłaby mi do gustu:) podziwiam Was za odwagę bo sama chyba dostałabym zawału gdyby dopadli mnie krzyczący Arabowie, a co do kanioningu to miałam podobne doświadczenia tyle, że w Czarnogórze;) Wspaniała wyprawa i relacja, uściski dla dzieciaczków, które pomimo dolegliwości zdrowotnych dzielnie się spisały:*

Gravatar
Agnieszka

Dziękujemy kochana harmonogram napięty, czyli tak jak lubimy było trochę "przeciwności losu", ale też dużo dobrej zabawy. Życie

Gravatar
Jaga B

Czy dla kobiet nie jest wymagane ciągłe nakrycie głowy. Na zdjęciach nie widzę chusty ?

Dlaczego taka drastyczna dieta?

Czy z powodu Ramadanu, czy z powodu cen tych produktów w Jordanii ?

Co dokładnie jedliście.

Zadaję takie głupie pytania bo siedzę z gębą otwartą z podziwu zamiast zabierać się do tłumaczenia mężowi po angielsku tekstu o Waszych wakacjach.

No miały Wasze dzieci zabawę w olbrzymiej piaskownicy !

Gravatar
Agnieszka

Na szczęście nakrycie głowy nie jest obowiązkowe, mimo że ponad 90% to muzułmanie dość ortodoksyjni.

Dieta ze względu na problemy zdrowotne córeczki.

Dużo gotowaliśmy sami - owsianka bezglutenowa, kasza jaglana, zupa, warzywa typu papryka cukinia. :)



KONIEC