30.05.2016r.
poniedziałek
O tej podróży marzyliśmy dwa lata. Zawsze stało ''coś'' na drodze. Przewodnik turystyczny przeleżał dwadzieścia miesięcy na półce, ale teraz jako czteroosobowa rodzina z trzyipółletnią Anastazją i półtorarocznym Karolkiem wybieramy się do Gruzji i Armenii. Cały dzień spędzamy na pakowaniu oraz porządkowaniu domu i ogrodu. Warzywniak pięknie rośnie i musi dzielnie wytrzymać bez nas dwa tygodnie. O 20:20 wyjeżdżamy Xantią na lotnisko w Pyrzowicach koło Katowic. Dwie godziny później zostawiamy auto na Parkingu Centralnym, skąd pracownik parkingu odwozi nas na samolot. W międzyczasie zapominamy saszetki z pieniędzmi i dokumentami oraz fotelika samochodowego z naszego samochodu. Wszystko na szczęście dobrze się kończy i szczęśliwi po odprawie czekamy na lot o godzinie 23:55.
30.05.2016r.
poniedziałek
Lądujemy o godzinie 05:15 czasu lokalnego (03:15 czasu polskiego). Udało się przeżyć nocny lot. Nastka dość szybko zasnęła, za to Karol musiał swoje pomarudzić, zanim się zmęczył. O 06:40 odbieramy zamówione auto - starszą Hondę CRV i ruszamy z lotniska w stronę Tbilisi. Naszym celem jest zdobycie małej butli z gazem, gdyż ta zamówiona przez internet za pośrednictwem firmy Georgian Bus nie pasuje do naszego palnika. Udaje się kupić gaz w stolicy jednak razem z nowym palnikiem. Przed południem zwiedzamy stolicę. Ruch uliczny jest ogromny, a dzieci znalazły sobie zabawę we wbieganiu na jezdnię. Ciężko je opanować. Zwiedzamy katedrę Sioni, a później zatrzymujemy się na obiad w lokalnej knajpce, gdzie zamawiamy zapiekane ziemniaczki z kawałkami wieprzowiny oraz sałatkę ogórkowo-cebulowo-pomidorową z zieleniną. Po posiłku spacerujemy Mostem Pokoju i kosztujemy lokalne smakołyki - ''orzechowe szaszłyki'' - czurczchele. O godzinie 14 opuszczamy Tbilisi i jedziemy Drogą Wojenną na północ. Po godzinie jazdy po prawej stronie drogi można zobaczyć zaporę z elektrownią wodną. Potem przez kilka kilometrów towarzyszyła nam rzeka i piękny widok na wzgórza, aż wreszcie pojawiła się twierdza Ananuri wraz z murami obronnymi skrywającymi dwie cerkwie. Po zwiedzaniu robimy zakupy spożywcze niedaleko Pasanauri. Znajdujemy przyjemne i spokojne miejsce noclegowe nad rzeką Aragvi w górach w wiosce Nagvareli (około 1280mnpm). Jesteśmy bardzo zmęczeni po nieprzespanej nocy i wszyscy zasypiamy już o wpół do ósmej.
01.06.2016r.
środa
Wstajemy o 8:15, niespiesznie jedząc śniadanie i zbierając się do dalszej drogi. Ruszamy dopiero o 10:50, a półtorej godziny później docieramy do miejscowości Kazbegi, gdzie jemy obiad w restauracji Khevi: Marek - charczo (zupa z cielęciną), ja i Karol - adżapsandali, a Nastka - chinkali (pierożki z mięsem) oraz mięso wieprzowe z frytkami. O 13:20 wybieramy się na wędrówkę górską do cerkwi Tsminda Sameba w Gergeti. Wcześniej planowaliśmy tam dojechać autem, rozbić namiot i wybrać się na przełęcz w kierunku góry Kazbek, jednak musieliśmy zmienić nasze plany z powodu zamkniętej drogi (remont kanalizacji). Po drodze zapoznajemy się z trójką turystów z Kijowa, którzy wybierają się na pięciotysięczny Kazbek. Po stromym podejściu, który Anastazja pokonuje zupełnie samodzielnie na własnych nóżkach, a Karol zasypia w nosidle, zwiedzamy kościół, a Nastusia dostaje od popa w prezencie magnes na lodówkę z widokiem na Tsminda Sameba. Spotykamy również młode małżeństwo również z Kijowa, które z podziwiem patrzy na naszą córkę i jej dzielną wędrówkę. Wieje silny wiatr, w dół ja niosę Karola na plecach w nosidle, a Nastka wciąż idzie na własnych nogach. O godzinie 18:00 umawiamy się z Ewą, Polką z Katowic mieszkającą w Kazbegi, po wcześniejszym kontakcie na Couchsurfingu. Ewa otwiera właśnie swój interes - centrum turystyczne, gdzie razem z chłopakiem jest przewodnikiem górskim na Kazbek. Wieczorem jesteśmy zaproszeni na pyszną kolację u cioci Mai - pyszne ziemniaczki, mięsko, sałatkę, sosy, chlebek i domowy kompot. O 23:00 po wypiciu wina Kindzmarauli idziemy spać do domu Ewy. Dzisiejszy nocleg na łóżkach pod dachem!
02.06.2016r.
czwartek
Obudziliśmy się dopiero o 08:00. Godzinę później opuszczamy dom Ewy i idziemy na śniadanie do cioci Mai, gdzie na stole czeka na nas świeży chlebek, powidła, szynka, chaczapuri z serem i z ziemniakami. Wszystko naturalne, ręcznie robione. O 10:00 żegnamy się z Ewą i jedziemy kilkanaście kilometrów na północ pod granicę rosyjską. W Gveleti zostawiamy auto i spacerujemy do pięknego wodospadu. Około południa zjeżdżamy na południe, za Kazbegi skręcamy do Sno i o 13:00 docieramy do Juta, gdzie mamy chwilę postoju, podziwiamy piękne górskie widoki. Dwie godziny później za Pasanauri organizujemy szybki obiad przy samochodzie. Sześćdziesięcioletni Gruzin Wasylij zaprasza nas na obiad. Jego żona gotuje nam pyszną zupkę pomidorową i smażone ziemniaki. Gospodarz częstuje domowym winem, wznosząc gęsto toasty. Mamy okazję zobaczyć, jak mieszkają Gruzini. Wokół domu kręcą się kury i pies, a w ogrodzie rosną warzywa. Miło razem spędzamy czas. O 17:30 żegnamy się, robimy pamiątkowe zdjęcia i jedziemy w poszukiwaniu miejsca noclegowego. Godzinę później rozbijamy namiot nad rzeką Arkala (za Ananuri) za miejscowością Shalikiantkari.
03.06.2016r.
piątek
Karolek budzi wszystkich o 05:50. Noc przebiegła spokojnie, bez deszczu. Po dziewiątej wyjeżdżamy do Mcchety - kolebki gruzińskiego chrześcijaństwa, gdzie zwiedzamy jedenastowieczną katedrę Sweti Cchoweli, zespół klasztorny Samtawro składający się ze świątyni pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego oraz żeńskiego klasztoru pod wezwaniem św. Nino, oraz usytuowany na wzgórzu monastyr Dżwari (według tradycyjnych źródeł Święta Nino, która nawróciła Gruzję na chrześcijaństwo, zatrzymała się na modlitwę na najwyższym wzniesieniu Mcchety i postawiła na nim krzyż). O godzinie 12:30 jemy zupkę na parkingu, kończymy zwiedzanie Mcchety i udajemy się w region Kachetia. Jedziemy do Telavi drogą S38, zwiedzamy monastyr Ikalto oraz słynną katedrę w Alaverdi. W Telavi jemy szybki obiad (o godz.17:00) - gołąbki (1lari za sztukę) w barze szybkiej obsługi w centrum miasta.
Rozbijamy namiot ok. 10km na wschód od Telavi na trawie w ładnej dolinie rzeki niedaleko miejscowości Akura.
04.06.2016r.
sobota
Rano wybieramy się do pałacu w Cinandali, gdzie przewodniczka oprowadza nas po zabytku, zwiedzamy ogrody, testujemy wina z lokalnej fabryki tego trunku. Półtorej godziny później zmierzamy do Signagi. Oglądamy kościół św. Jerzego, spacerujemy brukowanymi uliczkami miasta, a pora obiadowa zbiega się z dużą burzą, którą obserwujemy zza okna sympatycznej restauracji, w której jemy gołąbki zawijane liśćmi wigron, nadziewane papryki, szaszłyki, frytki oraz ajapsandali (koszt 48 lari). Zamawiamy też kawę. O godzinie 15:00 opuszczamy deszczowe Signagi, a dwie godziny później docieramy do Dawid Garedża, po drodze robiąc zakupy w Sagarejo. Dawid Garedża to kompleks monastyrów Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego położonych w Kachetii na półpustynnych stokach góry Garedża. Robi niesamowite wrażenie. Klasztor leży przy samej granicy z Azerbejdżanem i otoczony jest stepami. Poznajemy tu sympatyczną parę dziennikarską ze Lwowa. O 18:30 wyjeżdżamy na zachód wzdłuż granicy z Azerbejdżanem i dalej w stronę Rustavi. Trwa burza, nie możemy znaleźć miejsca na namiot. Wokół stepy i błoto. Dopiero o 20:00 docieramy do miasteczka Jandara. Przestało padać! Rozbijamy namiot na ściernisku. Po niedługim czasie przyjeżdża dwóch rolników, boją się o nas, zapraszają nas na nocleg na swoje gospodarstwo. Nie chce nam się już pakować, zostajemy na polu. Przyjeżdża drugi samochód, tym razem policjant, który proponuje rozbić namiot przy jego posterunku ze względu na dzikie zwierzęta. Zostajemy jednak na ściernisku. Wieczorną porą do namiotu dobiega nas odgłos wycia szakali. Anastazja boi się spać, jednak po chwili się przyzwyczaja do takiej sytuacji.
05.06.2016r.
niedziela
Budzi nas piękne słońce, jest 7 rano. Staramy się żwawo zebrać i godzinę później ruszamy w stronę Armenii. Po trzech godzinach docieramy do granicy w Sadakhlo, której przekroczenie zajmuje nam około godziny. Opłata, jaką pobierają za wjazd swoim autem, wynosi 91 lari. Już na parkingu stary Armeńczyk z budki zaprasza nas do siebie na odpoczynek. To się nazywa gościnność! Kilka kilometrów za granicą robimy krótki postój nad rzeką. Pierwszym naszym celem jest monastyr Haghpat leżący na płaskowyżu nad kanionem rzeki Debed, u podnóża góry Surplicz, na wysokości 1212 m n.p.m. Jemy obiad w lokalnej "gostinicy''. Nie ma tu restauracji, pani gotuje nam w recepcji - pyszne ziemniaki, kawałki mięsa, sałatka ogórkowo-pomidorowa, ogórki i kapusta kiszona, suszone wędliny. Bardzo się najadamy! Zaopatrujemy się również w drogową mapę Armenii. Około godziny 15 dojeżdżamy do monastyru Sanahin - zabytkowego ormiańskiego klasztoru z X wieku, w prowincji Lorri w północnej Armenii. Ulokowany jest w górnej części wsi, ponad głównym placem, w otoczeniu gęstej roślinności. Niedaleko lokalni ludzie sprzedają tkaniny, rzeźbione figurki itp. Kupujemy pamiątkową lalkę - Ormianina, którą wybiera Nastka. O 16:30 ruszamy do jeziora Sewan, zaczyna mocno padać. Wieczorem o 19:00 docieramy do jeziora wysokogórskiego (1916 m n.p.m.), Karol przesypia całą drogę. Jest to największe jezioro Kaukazu. Dopiero tutaj przestaje padać, prądy od jeziora zatrzymują chmury wokół. Rozbijamy namiot. Jest cicho i spokojnie, choć słychać daleko samochody, ale i żaby!
06.06.2016r.
poniedziałek
Około dziewiątej opuszczamy miejsce noclegowe i jedziemy zwiedzić Sewanawank - zabytkowy ormiański klasztor z IX wieku znajdujący się na półwyspie Sewan. W klasztorze znajdują się dwa czynne kościoły: Świętych Apostołów (Surp Arakeloc) i Matki Bożej (Surp Astwacacin). Około jedenastej dojeżdżamy do stolicy Armenii - Erewania. Głuchoniemy mężczyzna pomaga parkować samochód i pilnuje go, zarabiając w ten sposób na życie. Spacerujemy ulicą Abovyan (jedząc po drodze kawałek kupionego jabłecznika) dochodząc do fontanny na Placu Republiki. Robimy zakupy w aptece (krople na ropiejące oczka Karola) oraz spożywcze. Około trzynastej wyjeżdżamy do Eczmiadzynu. Eczmiadzyn to święte miejsce pielgrzymek wiernych Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego. To miejsce kultu, ale także historyczna siedziba katolikosów, czyli najwyższych zwierzchników tego kościoła. Niestety jest poniedziałek i wszystkie muzea są zamknięte, ale zwiedzamy piękną katedrę. W ogrodach kościelnych rodzina armeńska częstuje nas pysznymi brzoskwiniami, z których słynie Armenia. Następnie udajemy się na samo południe Armenii, do Khor Virap. Próbuję po raz pierwszy jechać autem z automatyczną skrzynią biegów. Po 10km zatrzymuje nas przez megafon policja (wyprzedzanie na zakazie, prędkość 100km/h przy dozwolonej 50km/h). Udaje mi się jakoś wybrnąć z sytuacji i miły pan policjant puszcza nas wolno. Ufff. O 16:00 jemy spóźniony obiad w przydrożnym barze (cztery kotlety mielone, frytki, sałatka, piwo, sprite). Godzinę później docieramy do Khor Virap - klasztoru Kościoła Ormiańskiego niedaleko góry Ararat, 8 km na południe od miasta Artaszat, w pobliżu granicy z Turcją. Było to miejsce uwięzienia Grzegorza Oświeciciela przez króla Armenii Tridatesa III. Pobliska góra Ararat to święta góra Ormian, która znajduje się obecnie na terenie Turcji. Ararat to też biblijna góra, na której po Potopie osiadła Arka Noego. Po zwiedzaniu klasztoru (kościoła i podziemia, w którym więziono św. Grzegorza Oświeciciela) poznajemy sympatycznego starszego Armeńczyka Onika, który chętnie bawi się z dziećmi, a dzieci z nim. Rozbijamy namiot o godzinie 18:00 niedaleko Khor Virap na polu przy drzewach brzoskwiniowych. Obok Australijczyk podróżujący rowerem również rozkłada się na noc. Wieczorem integrujemy się razem, pijąc gruzińskie wino Kindzmarauli i rozmawiając o życiu. Po 21:00 idziemy spać.
07.06.2016r.
wtorek
Jest słoneczny poranek. O 08:30 ruszamy do Geghard. Wybraliśmy lokalne drogi górskie przez miejscowość Vedi, niestety po 30 minutach musimy zawracać - drogi z mapy nie istnieją. O godzinie 11 docieramy do wykutego w skale monastyru, który był strażnikiem świętej włóczni, znajdujący się na liście dziedzictwa światowego UNESCO. W dawnych czasach w klasztorze Geghard przechowywany był grot włóczni, którym podobno przebito bok ukrzyżowanego Chrystusa, stąd też nazwa klasztoru oznaczająca świętą włócznię. Obecnie grot ten znajduje się w skarbcu w Eczmiadzynie. W drodze powrotnej przed Garni napotykamy małą trudność - lokalny strajk, kamery telewizji, kamienie na drodze ustawione jako przeszkoda dla przejeżdżających samochodów. Ciekawe, o co chodziło. W Garni zachowało się wiele zabytkowych budowli z IX-XI w., jednak główną atrakcją turystyczną miejscowości jest twierdza. Obejmuje ona cały kompleks zabudowań, z których najbardziej znanym jest zbudowana z bazaltu świątynia poświęcona bogu słońca Mitrze (I w. n.e.). W wiosce w lokalnej tawernie jemy obiad - kucharka specjalnie dla nas gotuje adżapsandali, podane gorące, świeże, prosto z patelni. Czekamy na nie dwie godziny, ale było warto! Do tego sałatka i kompot wiśniowy z owoców z ogrodu. O 14:30 ruszamy w stronę granicy z Gruzją, dzieci śpią, pada deszcz. O 19:00 przekraczamy granicę w Gogavan - Gugut. Jeszcze wieczorem udaje nam się odwiedzić stary carski monastyr z VII wieku w antycznej osadzie Dmanisi. Pop oprowadza nas po świątyni, ofiarowując dzieciom małe krzyżyki. Wrzucamy 6 lari na tacę. Dwóch tutejszych duchownych prowadzi własne gospodarstwo - uprawia ziemię, hoduje pszczoły i bydło. Straszna tu bieda. O 20:30 rozbijamy namiot niedaleko stąd na trawie około trzysta metrów od monastyru. Pada deszcz.
08.06.2016r.
środa
O 08:20 ruszamy z Dmanisi do Gori, po drodze tankując samochód, kupując chleb i wymieniając pieniądze. Po czterech godzinach docieramy do skalnego miasta Uplisiche, 10 km na wschód od Gori, zbudowanego na lewym, skalistym i wysokim brzegu rzeki Mtkvari. Powstanie budynków datuje się od V wieku p.n.e do późnego średniowiecza. Zwiedzamy tam ładnie zachowaną salę tronową królowej Tamary, teatr, hall królowej, pomieszczenia, gdzie żyli ówcześni ludzie. Przez dwie godziny Nastka wspinała się jak koziczka. O 14:15 ruszamy do Gori, gdzie w lokalnym barze mlecznym jemy obiad: zupa z mięsem, sałatka, ziemniaki z kotletem, coca cola (21 lari). W tym czasie była pora spania Karola, płakał. Panie kelnerki chętnie pomogły - nosiły, usypiały go w wózku. Dzięki temu mogliśmy spokojnie dokończyć posiłek. Siedemdziesiąt kilometrów przed Kutaisi urządziliśmy sobie postój na kawę przy drodze, parzoną, gotowaną na gazie. Kupiłam też piękne gliniane czarki na wino. O 19:30 dojeżdżamy do Gelati, gdzie na samej górze za monastyrem rozkładamy namiot w lasku na szlaku turystycznym "Gelati - Kutaisi''. Jest pogodny wieczór.
09.06.2016r.
czwartek
To była deszczowa noc z burzą. Rano cała ziemia była grząska. Zakopaliśmy się naszym autem, które zaparkowane było pod górę. Po wielu próbach wypchania samochodu, idziemy szukać pomocy. W drodze do monastyru spotykamy mężczyznę. Nie zna rosyjskiego, ale jakoś się dogadujemy. Próbuje pchać z nami hondę, ale nic nie idzie. Potrzeba więcej ludzi. Marek z trzema Gruzinami idzie wypychać samochód, ja z dziećmi zostaję przy świątyni. Jest wcześnie rano i dociera tu tylko mała wycieczka Azjatów z przewodnikiem. Podziwiam pięknie zachowane freski zdobiące główny kościół i mały kościółek obok. Jest też dzwonnica i źródełko, z którego pijemy wodę. W małym kościółku pop każe się ubrać w spódnicę i chustę. Daje dzieciom świeczki do zapalenia. Następnie spacerujemy po ulicy, w oczekiwaniu na Marka, dzieci zaczepiają ludzi i bezdomnego psa. W końcu wracam z nimi do auta, a tam już sześciu mężczyzn, w tym pop, debatują, jak wyciągnąć naszą hondę z błota. Kulawy pan robi za kierowcę. Marek buduje konstrukcję z kamieni i drewna, wykorzystując lewarek. Po dwóch godzinach prób udaje się wypchać samochód! Idziemy z duchownym do małego monastyru z VI wieku zapalić świeczkę w podziękowaniu. O 11:30 opuszczamy Gelati. Przy markecie robimy małe zakupy (chleb, soczki, chałwa, dżem) i jemy drugie śniadanie. O 12:15 ruszamy do jaskini Prometeusza około 20 kilometrów na północ od Kutaisi, gdzie docieramy o 13:00. Dzieci śpią w aucie, Marek zwiedza jaskinię, a ja czekam. Po wyjściu z samochodu zauważyłam kapcia w tylnym lewym kole. Poprosiłam o pomoc Rosjanina z Moskwy, który stał obok swoim świetnie wyposażonym Transitem kamperem. Napompowaliśmy tymczasowo koło, ale po powrocie Marek musiał je zmienić na zapasowe, a ja w tym czasie poszłam obejrzeć jaskinię z angielskojęzyczną przewodniczką, która znała wiele polskich słów. W jaskini można podziwiać pięknie formacje skalne wspaniale oświetlone, sześć sal, 80 metrów w dół, a na koniec 380-metrowa droga łódką podziemną rzeką.
Mareczek podczas zmiany koła poznał rodzinę z Baku z szesnastomiesięczną dziewczynką i kilkunastoletnią córką. Razem zjedliśmy obiad w restauracji obok parkingu (kinkali, sałatka, warzywa zapiekane z mięsem w glinianym naczyniu). Było nam trochę niezręcznie, bo za całość zapłacił Azerbejdżanin Maks. Po godzinie 18 docieramy w deszczu nad morze w okolice Ureki na dziką plażę, jak radził nam Maks, który znał te rejony i wiedział, gdzie rosną lasy przy plaży z możliwością nocowania na dziko. Na szczęście tutaj nie pada. Rozkładamy namiot, otwieramy tanie armeńskie wino czerwone półsłodkie. Witamy się z morzem. Bardzo wieje. Na noclegu nawiedza nas ryży Gruzin z pięcioletnią córką. Luźno rozmawiamy. O 20:20 idziemy do namiotu.
10.06.2016r.
piątek
W nocy była duża ulewa. Wokół namiotu płynęła rzeka. Przemokła podłoga. Wszystko pod karimatami jest teraz mokre. Rano już tylko mży, ale nic nie chce wyschnąć. O 8:20 zbieramy się do nadmorskiego miasta Batumi. Zatrzymujemy się w tureckiej restauracji na orientalną zupkę i pijemy kawę po turecku. Jedziemy do delfinarium. Przedstawienie zacznie się o godzinie 16. Kupujemy bilety. Mamy sporo czasu, więc wybieramy się na spacer po wybrzeżu. Moczymy nogi w morzu przy kamienistej plaży. Spacerujemy obok diabelskiego młyna, Pomnika Miłości, Wieży Alfabetu (około 1-2 km). Po drodze dzieci bawią się na placu zabaw, a w drodze powrotnej Karol zasypia w wózku na dwie godziny. W tym czasie szukamy restauracji. Zamawiamy pyszny obiad w ''Shemoikhede'' (sałatka z sosem orzechowym, khinkali, kebab w naleśniku, czachro, frytki, lemoniada, piwo, razem 30 lari). O godzinie 16 rozpoczyna się show z delfinami. Trzech treserów i siedem delfinów (imiona, które zapamiętałam, to: Sisi, Olimpia, Zorro, Monika, Mai). Nastka ogląda spektakl jak zaczarowana. Bardzo się emocjuje, bije brawo. Po godzinnym występie jedziemy na bulwar imienia Lecha i Marii Kaczyńskich nad samym morzem. Cały dzień jest pochmurny, ale ciepły i suchy. Wieczorem się rozpogodziło i o godzinie 19 wyszło piękne słońce. Moczymy znów nogi w morzu i odpoczywamy na plaży. Kończymy pić wczorajsze wino. Jesteśmy w Gonio przy granicy tureckiej. Po 20:00 chowamy się w namiocie. Śpimy dziś kilkadziesiąt metrów od morza, na zielonej płaskiej przestrzeni. Dzieci grzecznie się bawią.
11.06.2016r.
sobota
To była pogodna noc, a dzień zapowiada się gorący. O godzinie 09:15 ruszamy na spacer po wybrzeżu Gonio betonowym deptakiem. Jest spokojnie przed początkiem sezonu. O 11:30 zwiedzamy twierdzę w Gonio - piękną rzymską fortecę z I tysiąclecia p.n.e. Miasto słynęło z teatru i hipodromu, miało również kanalizację. Legenda głosi, że na terenie fortecy znajduje się grób świętego Macieja, jednego z dwunastu apostołów. Następnie jedziemy do Sapri pod granicę z Turcją , tankujemy w drodze powrotnej w Gonio i wracamy do Batumi. Jemy obiad w tej samej restauracji, co wczoraj (sałatka pomidorowo-ogórkowa, zupa z kurczakiem, 3 kebaby w naleśniku, frytki, 4 khinkali, lemoniada gruszkowa, razem 45~lari). W porcie dajemy się namówić na popołudniowy trzydziestominutowy rejs po morzu łodzią ''C-00226 Batumi'' tylko dla naszej czwórki. Dzieciom bardzo się podoba, zwłaszcza głośna muzyka, przy której tańczą. Z łodzi ładnie widać panoramę miasta. Opuszczamy Batumi po godzinie 16, po drodze naprawiając przebitą oponę w zakładzie wulkanizacyjnym (5~lari) obok ogrodu botanicznego. Niedaleko znajdujemy nocleg na samej plaży. Marek kąpie się w morzu, a ja z Nastką moczymy nogi. Dzieci bawią się kamieniami (taka kamienista plaża to raj dla nich). Po godzinie 20:00 szykujemy się do spania.
12.06.2016r.
niedziela
To była pogodna noc. Wczoraj wieczorem zgromadziło się dużo wędkarzy nad brzegiem morza, łowili ryby. Rano nie było już nikogo. Wstaję o 7:25. Wszyscy jeszcze śpią w namiocie. Jest piękna, słoneczna pogoda. Wypatruję meduzę w morzu. Po owsiance zbieramy się wszyscy do ogrodu botanicznego, gdzie spędzamy cztery godziny, maszerując wśród różnych sekcji roślin Ameryki Północnej, Wschodniej Azji (Japonia, Chiny), Australii i Nowej Zelandii. Po długim spacerze jedziemy na obiad. Zatrzymujemy się w centrum Kobuleti w lokalnym barze pełnym klientów. Można tu naprawdę tanio i smacznie zjeść. Zamawiamy khinkali (ulubioną potrawę Karola), szaszłyk z kury, bakłażany z orzechami, kawę po turecku i piwo (16~lari). Po posiłku korzystamy jeszcze chwilę z pobliskiej plaży (niestety pełnej betonu - mur i schody), a następnie wybieramy się na krótką wizytę po Poti, gdzie w sumie poza dużym portem nie ma nic ciekawego. O godzinie 17 szukamy miejsca na namiot na południe od Poti na piaszczystej, ale bardzo zaśmieconej plaży nad morzem. Poza nami nie ma tutaj nikogo. Godzinę później spacerujemy wzdłuż morza. Są tutaj przyjemne, małe zatoczki ciepłej wody, w których kąpią się nasze dzieci. Dochodzimy do łodzi, gdzie rybacy łowią ryby. Jedna łódź wypływa w morze, ciągnąc za sobą sieć, część ludzi stoi na brzegu, trzymając drugi koniec sieci. Rybacy oprócz ryb wyławiają kraby i płaszczki. Dają Nastusi kilka małych rybek, ale ona wypuszcza je do morza, zostawiając jedną, już nieprzytomną małą rybę-miecz na kolację. Po powrocie do namiotu Mareczek gotuje go w menażce na wodzie, a Nastka zjada pyszną, zdrową kolację. Po chwili przyjeżdża dwóch policjantów na służbie i każą nam przenieść obóz ze względu na bezpieczeństwo 500~metrów dalej na plażę do wioski Grigoleti. Pomagają nam przewieźć rozłożony namiot na pace radiowozu (pick-up). Niestety w wiosce grasują trzy bezdomne psy, które Karol uparcie zaczepia. Po zachodzie słońca idziemy spać.
13.06.2016r.
poniedziałek
Rano wyruszamy z Grigoleti. Zapowiada się piękny słoneczny dzień. Na śniadanko jemy rybę z puszki z chlebem. Obok czai się bezdomny pies. W drodze do Kutaisi zabieramy około trzydziestoletniego rosyjskiego autostopowicza. Niestety jaskinia Santalpia, do której się wybieramy, jest w poniedziałki zamknięta, jak większość obiektów. Tego nie przewidzieliśmy. Jedziemy więc do centrum Kutaisi. Karolek jeździ zabawkowym autkiem zdalnie sterowanym przez właściciela wokół fontanny za drobną opłatą (1 lari). Następnie zwiedzamy słynną Katedrę Bagrati (Zaśnięcia Bogurodzicy) położoną na wzgórzu miasta. Wewnątrz wystawione są relikwie kilkunastu słynnych świętych (ich kości). Rezygnujemy dzisiaj z obiadu, zjadamy po dwie bułki na ciepło nadziewane ziemniakami. O 16:30 jedziemy na myjnię, aby wyczyścić samochód przed zdaniem go do wypożyczalni. Jest potwornie brudny.vv Jego mycie i odkurzanie trwa ponad godzinę, ale w obiekcie jest poczekalnia z telewizorem. Właśnie trwa mecz Euro 2016. Po umyciu na samochodzie wyłaniają się nowe rysy na lakierze. Na szczęście firma wypożyczająca przymyka na to oko. O 18:30 rozpoczynamy całonocne koczowanie na lotnisku na tutejszym materacu. Jesteśmy pierwsi. Obok nas ładuje się Włoch i Węgier. Później gromadzi się coraz więcej ludzi, głównie Polaków. Poznajemy rodaków - rowerzystów z Tychów, którzy przejechali do Mestii-Uszguli i z powrotem (górska droga). Nasze dzieci szaleją, a około 23:00 idziemy spać.
Karol przesypia cały ten czas w wózku, a potem jeszcze godzinę w samolocie. Nastusia nie śpi od 4:00 do 6:00. Zasypia zaraz po odlocie na godzinę. Około siódmej czasu polskiego lądujemy w Katowicach. Przyjeżdża po nas pracownik Parkingu Centralnego, gdzie zostawiliśmy nasz samochód. Około 11:00 docieramy do Pokrzywnej. Zaczyna kropić deszcz, a my cieszymy się dachem nad głową, którego nie mieliśmy przez ostatnie dwa tygodnie podróży.