KENIA, CZYLI SŁONIE, SAFARI, MT KENIA I NASZ CZWARTY OCEAN - INDYJSKI

Tekst: Agnieszka, zdjęcia: Marek

Jeszcze od rosy rzęsy mokre
We mgle turkocze pierwsza bryka
Słońce wyrusza na włóczęgę...
(...)
Spodnie wytarte i buty stare
Wiatry niosą mnie na skrzydłach...

[OKEJ]


31.05.2011r., godz. 18:00
Park Maasai Mara

Widzę słonie! Cała rodzina (troje dorosłych i dwoje młodych) wędruje niedaleko namiotu. Wokół też całe stada antylop gnu i zebr. I świszczące mangusty!
Śpimy w Parku Narodowym Maasai Mara, kilkaset metrów od Oloololo Gate, gdzie mieszczą się baraki strażników. Obok płonie ognisko…

Rano ruszyliśmy stopem z wioski niedaleko Musomy. Miejscowa policja, dziwiąc się, co my tu robimy, zaoferowała pomoc w łapaniu stopu. Żaden z Tanzańczyków nie reagował na lizak policjanta. Zatrzymało się dopiero dwóch przestraszonych Wazungu – misjonarzy z Finlandii, którzy zabrali nas do Kenii, do Suny. Sami jechali do Nairobi. Na granicy nie było problemu. Wystarczy mieć dolary i płacić słono za wizę…
W Sunie wsiedliśmy do samochodu (200 Ksh/osoba) w… 8 osób! (osobowa toyota) i do Kehanchy (20km). Dalej już sami (1300 Ksh) do Lolgorian. Po drodze zabraliśmy prawdziwych dwóch Masajów! Lolgorian jest mieściną, gdzie żyją Masajowie tradycjonalni – naturalnie. Nie przebierają się – nie ma tu żadnych turystów. Takiej drogi (45km po błotnistej drodze 10km/h) nikt by tu chyba z Europejczyków nie wytrzymał.
Nigdy niczego złego nie powiem już o naszych polskich drogach!
Kupujemy pączki (60 Ksh/12 sztuk) i szukamy baru. Z tłumu wypatruje nas moto-taksówkarz, który mianuje się naszym przewodnikiem. Prowadzi nas do miejsca, gdzie za 130 Ksh można się spokojnie najeść (szaszłyk + frytki, świeża surówka z pomidorów i cebuli). Do tego soda za 40 Ksh (cola) i obiad super. Kucharz w białym fartuchu kroi szaszłyk brudnymi palcami i wrzuca na talerz. Jeden kawałek mięsa żuje się ok. 10 minut, zanim staje się możliwy do przełknięcia. Taki jest właśnie afrykański szaszłyk. Gospodyni jest bardzo sympatyczna. Wskazuje nam toaletę (zapyziałą latrynę z dziurą w posadzce) i na pożegnanie rzuca „Come back tomorrow!”. Bardzo nas polubiła. Obok gotowany ryż spożywa Masaj z wielkimi dziurami w uszach, w tradycyjnym stroju i laską chroniąca przed zwierzętami.

Dogadujemy się z moto-taksówkarzem, że zabierze nas do Oloololo gate za 600 Ksh/osobę. Dobieramy jeszcze jednego taksówkarza i jedziemy. Droga bardzo niebezpieczna, 25km. Obserwujemy stado dzikich zebr. Zatrzymujemy motory i biegniemy w ich kierunku. Zebry zachowują się jak dzikie konie. Są niesamowite.
Mój motor ma problemy (przy zjeździe ze stromej góry hamulce nie chcą działać). Trochę się boję, zwłaszcza że jadę z ciężkim plecakiem, ale udaje się szczęśliwie dotrzeć do Oloololo gate. Na miejscu okazuje się, że nikt tu nie dociera na własną rękę! Wszyscy turyści wykupują wcześniej wycieczki w Nairobi za słone pieniądze. Nie stać nas na wynajem samochodu za 8000 Ksh. Na szczęście strażnik Parku oferuje nam safari. I tak musi jechać rano po 6:00 na obchód do południa. Rozbijamy namiot w parku i rozpalamy ognisko. Jutro rano ruszamy…

Słychać odgłosy nawoływania słoni! Strażnik, który nas wieczorem odwiedził, poinformował nas, że w razie gdyby słonie zbliżyły się za blisko namiotu, należy świecić latarką. Jesteśmy tu sami, turystów brak. Cisza i spokój. W dali obserwujemy burzę nad Jeziorem Wiktorii.

Placeholder Picture
Czekamy na szaszłyki w Lolgorian.Placeholder Picture Po drodze do bramy Parku Maasai Mara spotykamy stado zebr.Placeholder Picture W oddali słonie widziane z namiotu.

01.06.2011r.
Park Maasai Mara

godz. 5:00
Słychać guźce!

godz. 6:30
Piękny wschód słońca. Razem ze strażnikiem Josephem jedziemy do parku na safari.

godz. 12:00
Co za wrażenia! Najpierw obserwujemy słonie, potem stado antylop, gazel Thomsona, topi, zebr oraz bawoły afrykańskie nad rzeką.
Joseph pokazuje nam w gęstej trawie dwa lwy żerujące na upolowanej antylopie, niedaleko na swoją kolej czekają hieny, bacznie obserwujące lwy, kiedy dostaną zezwolenie. Po nich czają się już wysoko na drzewach sępy. Każdy zna tu swoje miejsce. Hierarchia jest ścisła!
Wytropiliśmy też hipopotama w trawie i czarnego nosorożca! To już czwarte zwierzę z Wielkiej Piątki. Tak bowiem określa się pięć gatunków ssaków zamieszkujących Afrykę – słonia, czarnego nosorożca, lwa, bawoła oraz lamparta. Wielka Piątka umieszczona jest na wizie wjazdowej do Kenii naklejanej w paszporcie. Brakuje jeszcze tylko lamparta. Inny dziki kot – gepard - też jest bardzo trudno dostrzegalny, poluje z ukrycia z wysokich traw.
Kolejne zwierzęta zaobserwowane przez nas w Maasai Mara to pawiany, hipopotamy, krokodyle, guziec, samce i samice lwów, gepard, nosorożce, antylopy, gazele, topi, żyrafy, zebry, żurawie, czaple, bawoły, słonie, kolorowe ptaki, hieny, sępy. Wszystkie dzikie, żyjące w swoim naturalnym środowisku. Wspaniały widok!

Obserwujemy walczące żyrafy, a w rzece nieruchome krokodyle i hipopotamy. Po drodze spotykamy parę fotografów, która za pomocą ogromnego obiektywu obserwuje geparda. Nam niestety nie udaje się go dostrzec – jest za daleko. Jedziemy nad rzekę zobaczyć krokodyle i hipopotamy. Dużo tu bawołów i antylop, którym często towarzyszą guźce. Wracamy powoli do obozowiska. I udaje się! Gepard siedzi prężnie, wystając nad trawę! Kilka kilometrów dalej pod drzewem dwie lwice z młodymi pożerają upolowanego guźca. Blisko obozu ostatnie zaobserwowane stado – bawoły – chyba ze sto sztuk.

godz. 13:00
Spakowaliśmy się już i czekamy przy bramie na okazję do Nairobi. Na razie cisza…

godz. 16:30
Nic tu nie jeździ… Przez 2 godziny przejechało 5 pojazdów tylko do pobliskich kampów. Decydujemy się na moto-taxi do masajskiej wioski Mara Rianta, skąd o 4:00 odjeżdżają busy do Narok.

godz. 19:00
W Mara Rianta rozbijamy namiot blisko chatki strażników. Zaraz zlatują się masajskie dzieci, które chętnie pozują do zdjęć. Dzieci są bardzo brudne, po twarzy, rękach i nogach chodzą im muchy, które wcale im nie przeszkadzają i nawet ich nie odganiają. Skóra popękana.
Z zapoznanym moto-taksówkarzem Handsonem udajemy się do „centrum”, gdzie kupujemy bilety autobusowe i jemy obiad w bardzo klimatycznej knajpie Club Monaco (mięso owcze, frytki, sałatka, piwo Tusker, 410 Ksh).
Po powrocie do namiotu zastajemy tu całą grupę strażników wraz z ich nerwowym szefem, który żąda od nas $30 za nocleg w warunkach bez wody. Jesteśmy oburzeni, bo Joseph informował nas inaczej: $30 ma być opłatą za „ochronę”, której wcale nie chcemy! Ostatecznie nic nie płacimy, a w pobliskiej chatce i tak zostaje dwóch strażników. Korupcja w Kenii sięga zenitu!

Placeholder Picture Bawół afrykański.
Placeholder Picture Nosorożec czarny.Placeholder Picture Impala, a w tlePlaceholder Picture O poranku hipopotam powraca do wody po całonocnym żerowaniu na sawannie.
Placeholder Picture
Stado szpringboków.
Placeholder Picture Żyrafy.
Placeholder Picture Rodzina słoni.
Placeholder Picture Rodzina lwów.
Placeholder Picture
Razem ze strażnikiem Josephem.
Placeholder Picture
Słoń.

02.06.2011r., godz. 3:25
Mara Riatna

Czekamy na autobus, który miał być o 3:00. Strażnik mówi, że autobus przyjedzie o 4:30…

W nocy o pierwszej był alarm, wszystkie psy w wiosce się zerwały, bydło zaczęło wyć. Okazało się, że to lwy podeszły pod domostwa i polowały na owce! Otworzyliśmy namiot, a tu po drodze i wokół nas biegały przestraszone zebry, które uciekły przed lwami, a zaraz za wioską żyrafy i antylopy.

Afrykański czas płynie tu zdecydowanie inaczej niż w Europie. Nie istnieje rozkład jazdy. Bus odjeżdża, gdy uzbierany zostanie komplet ludzi. Może to być 5 minut, może dwie godziny. Przez komplet ludzi rozumie się zapchanie busa tak, że nawet mysz nie przemknie, co bardzo utrudnia sprawę na przystankach – kiedy ktoś chce wysiąść, to razem z nim musi wysiąść zazwyczaj pół autobusu.
Kolejna sprawa – jeśli jakimś przypadkiem spotka się rozkład jazdy lub umówi się z kierowcą, na konkretną godzinę, nigdy się to nie sprawdza! I tak oto czekamy już czterdzieści minut na umówiony bus do Narok.

godz. 3:45
Przyjechał bus! Okazuje się, że nasze czekanie, od 2:53 do 3:45, było bezsensowne! Zamiast spać w ciepłym śpiworku, marzliśmy w oczekiwaniu na transport. Wracamy do centrum i czekamy na resztę pasażerów…

godz. 4:40
W końcu odjeżdżamy!

Placeholder Picture
Mała Masajka.
Placeholder Picture
Masajskie dzieci chętnie pozują do zdjęć.
Placeholder Picture
W drodze.
Placeholder Picture Krowy żerujące w centrum Narok.

Jeszcze kilka słów o MOTO – TAXI. To bardzo popularny środek transportu w Afryce. Pierwszą taką taxi zafundował nam Bigvai w Kahamie. Kolejny raz na motor wsiedliśmy w Lolgorian, zmierzając do parku Maasai Mara. Wyobraź sobie afrykański upał, przypiekające słońce i ty na motorze z ciężkim plecakiem przyklejony do kierowcy ubranego w czarną lateksową kurtkę. Oczywiście jazda bez kasku po wyboistej, kamienistej drodze przeoranej strumieniami płynącej w porze deszczowej wody. W tle muzyka z radia przyklejonego taśmą do kierowcy motocykla. Pędzisz z górki i nagle motor hamuje. Taksówkarz informuje, że zablokowały mu się hamulce! Przejeżdżający obok motocyklista podbiega z kombinerkami i puka w tarczę. Podobno pomogło i możemy kontynuować zjazd. Wrażenie niezapomniane! Na pożegnanie usłyszysz: „Dopłać mi 100 szylingów, bo obyło się bez wypadku!”
W czasie takiej drogi od razu przypominają się słowa dwóch napotkanych misjonarzy z Finlandii, że nigdy nie wsiedliby na żaden motor ani autobus, bo w telewizji raz w tygodniu mówią w wiadomościach o śmiertelnych wypadkach.
Dodatkowo trzeba mieć na względzie, że drogi w Kenii oznaczone jako główne na mapie tego kraju wcale nie muszą być dobre i asfaltowe. Taka jest właśnie droga Suna – Narok, której przejechanie (dwieście kilometrów) zajęło nam dwa dni i kosztowało wiele nerwów.

02.06.2011r., godz. 14:30
Nairobi, dworzec autobusowy

Czekamy od godziny na bus do Naro Moru. Właściwie na ludzi, bo pojazd już stoi.
Nairobi jest bardzo brudnym i zanieczyszczonym miastem, choć Narok, gdzie przesiadaliśmy się rano, jest dużo gorszy. Krowy żerują na śmietnikach w centrum miasta. W Naroku zjedliśmy śniadanie blisko dworca (herbata + chlebek x 2 = 150 KSh). Kupiliśmy bilety do Nairobi (2 x 400KSh) i ruszyliśmy do stolicy. Małe zakupy w Nakumatt Market i w końcu zdobyliśmy kartusz z gazem!

godz. 16:30
Po 3h 20 min. czekania ruszamy do Naro Moru! Ufff…
W międzyczasie lunch i kawa w Cafe Kristina.
W planach mamy trekking na drugą najwyższą górę Afryki – Mt Kenya.

02.06.2011r., godz. 20:00
Naro Moru

W autobusie poznaliśmy policjanta Michaela (25 lat), który poradził nam rozbić bezpłatnie namiot na terenie posterunku policji. Czysto tu, jest toaleta i kran z wodą! W końcu mamy też gaz kempingowy zakupiony w Nairobi. Miło tu i przytulnie, zwłaszcza że wieczorami lubią kręcić się mętne typy…

03.06.2011r., godz. 17:00
Mt Kenya National Park, Met Station, 3048 m. n.p.m.

Rozbiliśmy namiot i leżymy w śpiworach. Jest zimno i wilgotno po mocnym popołudniowym deszczu. Z Naro Moru ruszyliśmy około 8:00. Zakupiliśmy pączki i wodę (150KSh). Na stopa nie czekaliśmy długo – zaraz zatrzymała się stara toyota corolla i podrzuciła nas pięć kilometrów. Miejscowi zagadywali nas, czy nie potrzebujemy przewodnika i tragarzy podczas trekkingu na szczyt. Większość osób korzysta z ich usług i dziwią się, że można samemu iść w góry. Do bramy parku podwozi nas Beth – menadżerka „Mt. Kenya Leisure Lodge” o godzinie 10:00 . Brama parku znajduje się na wysokości około 2400 m n.p.m. Wykupujemy pakiet trzydniowego pobytu w parku ($150/osobę) i ruszamy z ciężkimi plecakami na plecach. Szeroka droga wiedzie wśród lasu równikowego. Słychać dzikie zwierzęta żerujące w bambusowych zagajnikach. Po drzewach skaczą Gerezy. Ogarnia nas lekki strach. W krzakach obok słychać jakieś duże zwierzę łamiące gałęzie. Zaczynam biec, ale powstrzymuje mnie Marek, który zachowuje zimną krew. Przydałby się w takich chwilach strażnik z bronią... O 13:00 docieramy do obozu Met Station 3048mn.p.m. (9km drogi). Na miejscu poznajemy Josepha i Gabriela – Kenijczyków, którzy opiekują się obozem. Mimo złej pogody nie decydujemy się na płatny nocleg w drewnianym domku. Rozbijamy namiot na trawie.

Placeholder Picture
Czekamy na stopa do Parku Mt. Kenya.
Placeholder Picture
Przy bramie Parku obserwujemy stado pawianów.
Placeholder Picture
Szponiastonóg kenijski.
Placeholder Picture Gerezy hacują na gałęziach.

04.06.2011r., godz. 16:00
McKinder Camp, 4167 m. n.p.m.

Z Met Station wyszliśmy o 8:30. Słońce ładnie grzało, po wczorajszym deszczu nie zostało śladu. Droga wiodła przez las równikowy, który skończył się na wysokości około 3400 m n.p.m. Dalej rozpościerał się teren z wielkimi kępami traw i egzotyczną roślinnością. Po wyjściu z lasu zanikły też ślady zwierząt. Na szlaku spotykamy grupę białych ludzi z sześcioma tragarzami i dwoma przewodnikami. Prawie każdy korzysta tutaj z ich usług.
Na 4000 m n.p.m. zaczynamy odczuwać wysokość – idzie się wolno i z każdym krokiem coraz bardziej boli głowa.
O 14:00 docieramy do obozu McKinder na wysokości 4167m n.p.m.. Po rozmowie z tutejszym stróżem Paulem decydujemy się na nocleg w zbudowanym tutaj schronisku po bardzo atrakcyjnej cenie 1500 KSh za dwie osoby (normalnie nocleg kosztuje $15/osobę).
O 4:00 chcemy ruszyć na trzeci najwyższy szczyt góry Mt Kenya - Point Lenana 4985m n.p.m. Rezydent schroniska proponuje nam wynajem tragarza. Jako, że chcemy wracać Simon Route, negocjujemy cenę 1400 KSh za ciężki plecak Marka. Choroba wysokościowa odbiera nam siły. Mój plecak jest lżejszy, zabierzemy go na szczyt sami. Robi się powoli ciemno i bardzo zimno. Siedzę w schronisku w czapce i kurtce, piję herbatę jedną za drugą. Jutro ciężki dzień…

Placeholder Picture
Dżungla została poniżej.
Placeholder Picture W końcu wyłonił się szczyt.

05.06.2011r., godz. 19:00
Old Moses, 3390 m. n.p.m.

Po trzynastogodzinnym trekkingu dotarliśmy do naszego ostatniego obozu w parku Mt Kenya – Old Moses. Tak jak umawialiśmy się dzień wcześniej, wstaliśmy o 2:50 , aby o czwartej wyruszyć z naszym kenijskim tragarzem Dawidem na szczyt. W nocy męczył nas ostry ból głowy, a Markowi serce waliło jak oszalałe.
Noce w Afryce równikowej są bardzo ciemne i cieszymy się, że nasz tragarz znał dobrze drogę – inaczej byłoby ciężko. Po kwadransie łagodnego podejścia, doszliśmy do miejsca, gdzie zaczęło się ostre łojenie w górę po obsuwających się kamieniach. Było bardzo zimno. Mimo skórzanych rękawiczek, swetra, polara, kurtki i podwójnych spodni traciliśmy czucie w palcach. Nie rozgrzewało nas nawet mocne podejście w górę. O 6:15 dotarliśmy do małej chatki Austrian Hut (4790 m. n.p.m.). Rozpoczął się wschód słońca – jego promienie pięknie oświetlały szczyty Mt Kenya. Ból głowy stał się nieznośny. Marek postanowił zostać w chatce. Ja zdecydowałam się na zdobycie szczytu. Dawid zadeklarował się pójść ze mną.
Droga wiodła w górę po zmrożonych kamieniach – była to zachodnia strona i 7:00. Od czasu do czasu trzeba było pokonać pionowe ściany skał 1 – 1,5 m., pomagał mi w tym Dawid, podając rękę. Po 40 minutach łojenia zobaczyłam na szczycie flagę! Udało się! Zrobiłam kilka zdjęć i zeszliśmy w dół. Wiał silny wiatr.
Często podczas pobytu w Afryce chodzą mi po głowie słowa piosenki Boba Marleya „Don’t worry about the things, cause every little thing gonna be alright”. Tak było podczas jazdy szaloną moto-taxi i przy wspinaniu się na Bisoke. Tak jest i teraz, gdy zdecydowałam się na zdobycie Point Lenana.

Około 8:00 doszliśmy do Austrian Hut. Marek wymiotował i musieliśmy wytracić jak najszybciej wysokość. Dawid odprowadził nas do rozgałęzienia na Sirimon Route. Towarzyszył nam też od chatki jego kolega. Jako, że pomógł nam bardzo, na pożegnanie daliśmy mu 2000 KSh. Od przełęczy Simba szliśmy już sami. Po stromym zejściu dotarliśmy do obozu Shipton Cave (ok. 4300m n.p.m.). Tu też pustki, tylko rezydent prał swoje ubrania w pobliskim strumieniu. Zjedliśmy makrelę i ruszyliśmy dalej. Była 11:30. W drodze minęliśmy trzech białych ludzi z czterema tragarzami. Wśród nich była jedna Polka – dowiedzieliśmy się o tym po fakcie od ostatniego tragarza, którego uczyliśmy polskiego „cześć”. Szlak był dość długi (16km) i łagodny. Bardzo wolno traciliśmy wysokość. Dopiero o 17:00 dotarliśmy do ostatniego przed bramą obozu – Old Moses. Jest latryna, ale nie ma bieżącej wody, nie licząc sączącego się w trawie strumyka. Jesteśmy bardzo zmęczeni, ale ból głowy ustąpił. Idziemy spać, bo jutro jeszcze trzy kilometry do bramy, gdzie musimy zdążyć przed 9:00.

Placeholder Picture
Góralek koło schroniska McKinder.
Placeholder Picture
Na szczycie - Point Lenana 4985 m n.p.m.
Placeholder Picture
Schodzimy. Choroba wysokościowa w końcu odpuszcza.

06.06.2011r., godz. 10:00
Brama Parku przy Siriimon Route

Zdążyliśmy przed 8:00 opuścić granice Parku, tak aby nie płacić $55 za dodatkowy dzień. Sto metrów przed bramą przekroczyliśmy równik. Całus na zerowym równoleżniku i idziemy za Park przygotować posiłek. Jemy „słodkie chwile” i puszkę z rybą. Kupujemy drewniane zwierzęta.
Jest upalny dzień, a do głównej drogi jeszcze osiem kilometrów. Po kwadransie marszu na horyzoncie pojawia się matatu do Naro Moru. Wsiadamy… (1500 KSh)
W czasie drogi do bramy obserwuję wiszące kable przy drodze i mówię do Marka: „Patrz Kochanie, jak robią w Kenii elektryczność”. Po raz pierwszy przestaję mówić ogólnie „Afryka”, nazywam Kenię – Kenią, Rwandę – Rwandą, a Burundi – Burundi. Gdy Amerykanie przylatują do Francji, Hiszpanii czy Włoch, mówią, że byli w Europie. Gdy biali przyjeżdżają do Afryki, zawsze są dla Afrykanów bogatymi Muzungu – nieważne, czy z zamożnego Zachodu Europy, czy biedniejszego Wschodu. Cieszę się, że przestaję wszystko upychać do jednego worka!

Schemat pogody nad Mt Kenya:
do 10 rano – słońce
potem chmury i deszcz do 16:00
po 16-tej – rozpogadza się.

Placeholder Picture
Kenijska plątanina kabli.

06.06.2011r., godz. 15:00
W drodze do Nairobi

Jedziemy matatu (500 KSh). Po drodze przekraczamy po raz drugi równik, gdzie miejscowi demonstrują działanie siły Coriolisa. Na półkuli północnej woda spływając tworzy wir zgodny z kierunkiem wskazówek zegara, a na południowej – przeciwny. W pobliskim sklepie kupujemy naszyjnik i mydelniczkę z zebrą. Nasza cena to 1000 KSh. Sprzedawca rzuca 1800 KSh. Ostatecznie ustalamy 1500 KSh z tym, że możemy coś jeszcze wybrać. Mnie podoba się miska z rzeźbioną zebrą. Okazuje się jednak, że nie mamy już pieniędzy, jedyne 1055 KSh. Kenijczyk przystaje na to i transakcja przebiega pomyślnie.
W Kartinie przesiadamy się na inne matatu. Postanawiamy wybrać gotówkę z bankomatu, maszyna jednak połyka naszą kartę! Po 30 minutach walki wraz z pracownikami banku KCB udaje się odzyskać kartę! Po powrocie na dworzec kierowca informuje nas, że minibus odjechał, a nasze plecaki zostawiono w biurze dworca, gdzie pilnowane są przez kilku ciekawskich Kenijczyków. Na szczęście dość szybko zapełnia się kolejne matatu. O 15:00 ruszamy do Nairobi.

godz. 21:00
Do stolicy dotarliśmy o 18:00. Udało się zarezerwować bilety na wieczorny autobus do Mombasy liniami Imani Express o 21:00. Zjedliśmy obiad w sąsiedniej knajpie (Marek – Tilapia, ryż, ugali, kawa, ja – frytki, ugali, chapati, kawa (naleśnik)) i wypiliśmy herbatę z cytryną (410 KSh + 40x2 kawa). Za niedługo ruszamy w kierunku Oceanu Indyjskiego. W tle kiepska komedia afrykańska…

Podróżując minibusami w Kenii bądź przygotowany, że zostaniesz przykryty wielką warstwą czerwonego kurzu, od którego robią się mocno szorstkie włosy. Dodatkowo w rzędzie mimo 3 miejsc, potrafi zmieścić się 7 ludzi (z czego 3 to dzieci). Jeśli nawet udało ci się skorzystać z prysznica, którego nie widziałeś tydzień, możesz zapomnieć o utrzymaniu czystego ciała. Taka jest cała wschodnia Afryka. Jest czerwono–zielona. Piękna. Może dlatego tutejsze państwa mają te barwy w swoich flagach?

Placeholder Picture
Przekraczając Równik oglądamy prezentację działania siły Coriolisa. Nasze matatu w tle.
Placeholder Picture
Wieczór w Nairobi.

07.06.2011r., godz. 16:00
Twigi Lodge & Campsite

Odpoczywamy nad Oceanem Indyjskim na plaży Tiwi, 20km na południe od Mombasy. Postawiliśmy namiot w cieniu palm kokosowych (dwadzieśia metrów od wody). Piasek jest piękny – białozłoty, woda błękitna, wokół piękne koralowce, muszle, kraby i kolorowe ryby.
Kręcą się tu tzw. „beach boys”- lokalni mężczyźni, którzy proponują zerwanie mango, kokosa, masaże itp., oczywiście odpłatnie. Trwa tzw. „low season” i plaża świeci pustkami, a jako że żyją oni z turystów, bardzo nas męczą. Od Hasana kupujemy dwie ryby (400 KSh), a Marek samodzielnie zrywa kokosa. Po rozłupaniu delektujemy się świeżym mleczkiem, które w Afryce smakuje wyśmienicie.
W hotelowym barze poznajemy Polaka Grzesia z Bielska Białej! Słyszeliśmy już o nim od strażnika Met Station w Mt Kenya Park, gdzie był zaraz przed nami. Teraz mamy okazję poznać go na żywo! Grzesiek okazuje się być miłym gościem, który oferuje nam kąpiel w swojej kwaterze. Po 10 dniach dobrze jest umyć głowę! Razem z nim pokój dzieli 68-letni mężczyzna z Kostaryki, który zamęcza nas swoimi podróżnymi opowieściami…
Dużo tu koczkodanów (kotawiec sawannowy), które lubią kraść jedzenie. Zostawiamy pod drzewem zakupione w Nairobi ugali. Nie mija kwadrans i przysmak znika w gałęziach pobliskiego drzewa…

godz. 21:00
Wieczór spędzamy przy ognisku na plaży. Razem z Grześkiem usmażyliśmy kupione ryby, słuchając jego ciekawych opowieści o podróży do Peru i Indii oraz dzieląc się swoimi doświadczeniami podróżniczymi. Pięknie widać gwiazdozbiór nieba południowego - Krzyż Południa.

Placeholder Picture
Wakacje na plaży.
Placeholder Picture
Ognisko ze spotkanym Polakiem.
Placeholder Picture
Przy plaży jest bardzo dużo koczkodanów.
Placeholder Picture
Świeże mleczko kokosowe.

08.06.2011r., godz. 14:00
Twigi Lodge & Campsite

Po porannej kąpieli w oceanie i długim spacerze do pobliskiej Diana Beach pijemy piwo „White Cap” (450KSh) czekając na obiad (ja – spaghetti bolognese i chapati, Marek – frytki z wołowiną). Grzesiek pojechał do Nairobi wraz z Estończykiem, który nocował obok i zostaliśmy zupełnie sami. Nie ma już żadnych turystów.
O 7:00 wypłynęliśmy w trójkę z dwoma miejscowymi mężczyznami, którzy zgodzili się zabrać nas na połów ryb. Łódka mała, wąska, a ocean wzburzony. Pierwszy raz dostałam tak silnego ataku choroby morskiej, że gdy ledwo wypłynęliśmy pół kilometra, błagałam o powrót. Rybacy byli na tyle mili, że zawróciliśmy. Do tej pory odczuwam mdłości… Chciałam zobaczyć piękne kolorowe ryby, ale teraz cieszę się, że z powrotem dotykam ziemi. Idąc plażą, raduję się, że jestem stworzeniem lądowym.

godz. 18:00
Marek zażywa wieczornej kąpieli w oceanie. Ja zrezygnowałam – nie lubię morskich kąpieli. Siedzę przy ognisku na starym, porzuconym bambusowym krześle, znalezionym w krzakach niedaleko namiotu. Obok śpi bezdomny pies, który towarzyszy nam od początku pobytu na Tiwi Beach. Usmażyliśmy rybkę od Hasana i zjedliśmy duże pomidorki.

Nazbierałam sporo muszli i skał koralowych. Szybko się też nauczyłam, że podejrzanie ładna, samotna muszla leżąca wśród białego piasku i przyciągająca ludzkie oko, przy próbie podnoszenia jej dostaje „nóżek” i ucieka. To kraby pusteliniki lubią je zamieszkiwać, szukając schronienia przed żywiącymi się nimi ptakami.

Placeholder Picture
Wypoczynku ciąg dalszy.
Placeholder Picture Rano przed namiotem mamy towarzystwo.

09.06.2011r., godz. 10:00
Prom Likoni

Pada deszcz… dziś też wracamy nocnym autobusem do Nairobi. Trochę się martwię, bo moja kurtka została w plecaku Grześka podczas wczorajszego połowu ryb i poleciała z nim do Bielska. Mam nadzieję, że wróci bezpiecznie do Polski.

09.06.2011r., godz. 20:00
Mombasa

Siedzimy w pubie obok biura Imani Express w Mombasie. Około 13:00 opuściliśmy Twiga Lodge, łapiąc taxi za 200 KSh. Dołączyła do nas Angielka, która nocowała tam jedną noc. Przed drogą zjedliśmy prawie wszystkie resztki jedzenia i zamówiliśmy chapati. Zjadłam też mango zakupione rano od rowerowego sklepikarza (przewoźny warzywniak). Miałam niemiłe starcie z małpą pod nieobecność Marka. Koczkodan rzucił się na rozłożone przez nas jedzenie. Musiałam zastosować przemoc i odgonić ją pięciolitrową butlą wody.
0 15:00 opuściliśmy prom i złapaliśmy tuk–tuka (100KSh) do centrum Mombasy do biura Imani Express, gdzie zostawiliśmy plecaki i ruszyliśmy na podbój miasta.
Odwiedziliśmy pocztę, odpoczęliśmy na forcie Jezus nad oceanem i uczestniczyliśmy w Mszy Świętej w Katedrze pw. Ducha Świętego o 17:30. Msza była trochę w suahili, trochę po angielsku, przeplatana przepięknymi pieśniami afrykańskimi.
Po kościele zjedliśmy kolacje w miłej knajpie, w której kelner zapomniał policzyć mojego głównego dania – spaghetti. Bardzo mi dziękował, gdy zwróciłam na to uwagę. Marek zjadł frytki z kurczakiem (280KSh) (kawa – 60, cola - 60). Dodatkowo zamówiłam chapati, ale się nie doczekałam…
Za niedługo trasa do Nairobi. O 6:00 planowany koniec podróży. Co my będziemy robić w stolicy przez 16 godzin w oczekiwaniu na lot do Polski ?!?

Placeholder Picture
Ulice Mombasy.

10.06.2011r., godz. 09:00
Uhuru Park, Nairobi

Siedzimy w parku Uhuru w stolicy Kenii. Jest zimno i pochmurno, aż ciężko uwierzyć, że to Afryka! O 6:00 dotarliśmy do miasta. Zostawiliśmy ciężkie plecaki w biurze Imani Express i zjedliśmy śniadanie w pobliskim „Coast Dishes”. Zdecydowałam się tym razem na coś nowego – Mwaru Bhajia + tradycyjne chapati z białą kawą. Mwaru Bhajia to okrągłe plastry ziemniaków pieczonych z różnymi przyprawami. Całkiem smaczne! Mareczek wybrał chrupiące pierożki trójkątne nadziewane mięsem. Po posiłku udaliśmy się na długi spacer ulicami River Rol, Moi Ave, Wabera Rol, mijając ratusz, dom parlamentu, wstępując na poranną Mszę Świętą do Katedry Św. Rodziny. Do samolotu pozostało 13,5h…

10.06.2011r., godz. 19:00
Lotnisko w Nairobi

Jestem zaskoczona czystością toalet na lotnisku w Nairobi. W Kigali przywitał na syf, brud i wielki karaluch na muszli klozetowej. Tutaj znalazłam nawet papier toaletowy i mydło!

W Uhuru Park spędziliśmy czas do 10:30, wygrzewając się na trawie (był bardzo zimny i mokry poranek!). Następnie udaliśmy się do Muzeum Narodowego, gdzie obejrzeć można było tutejsze zwierzęta, ptaki, historię ludzkości, Afryki, Kenii oraz sztukę. W pobliskiej knajpce wypiliśmy kawę latte (180 KSh/osobę) i ruszyliśmy do Parku Węży (Snake Park). Czas zleciał momentalnie. Muzeum opuściliśmy o 13:30.
Pół godziny marszu wzdłuż ulicy, gdzie swoje zakłady pracy mieli mechanicy, blacharze i lakiernicy (co za szaloną technologię stosują – lakierowanie samochodu przy kliencie w centrum miasta na chodniku, gdzie metr dalej zaparkowane są inne samochody!) i znaleźliśmy sympatyczną restaurację, gdzie serwują pyszny Shake, spaghetti i ryby z frytkami (900KSh). Po wyjściu z baru zerwała się straszna burza. O 16:30 dotarliśmy do biura Imani Express, zrobiliśmy małe zakupy w supermarkecie Nekumatt i autobusem numer 40 pojechaliśmy na lotnisko. O 18:30 dotarliśmy na miejsce. Przepakowujemy rzeczy. O 22:30 odlot do Paryża…

Placeholder Picture Lakierowanie samochodów.

10.06.2011r., godz. 22:30
Lotnisko w Nairobi

Nie czuję już Afryki – tej czerwonej Ziemi pod stopami, suchego pyłu w nozdrzach, śpiewu kolorowych ptaków ani smaku mango w ustach. Za niedługo czeka nas lot Nairobi – Paryż – Berlin.
Mam nadzieję, że opakowanie kawy zakupione na lotnisku w Nairobi będzie mi przez najbliższe poranki przypominać ten cudny kontynent, na którym czułam się jak w domu. Oby drewniane zwierzęta przywiezione do domu (figurki słonia, żyrafy, bawołu i hipopotama) zawsze pachniały Afryką.

11.06.2011r.
Nysa

O 18:50 dotarliśmy do domu! O 8:20 wylądował samolot w Berlinie. Przez godzinę czekaliśmy na okazję, pytaliśmy ludzi podjeżdżających na lotnisko, czy podwieźliby nas „chociaż na południe od Berlina”. Wszystkie odpowiedzi były negatywne. Wśród nich był jeden Polak z Gorzowa… O 10:00 wsiedliśmy więc do autobusu do centrum Berlina – na Hauptbahnhof, stamtąd pociągiem S-bahn na południe w okolice lotniska Schonefeld, obok którego biegnie już autostrada do Cottbus przy granicy z Polską.
Zatrzymał się nam niemiecki student z Drezna, drogi do Drezna i Cottbus biegną razem przez kilkadziesiąt kilometrów. Z rozwidlenia zabrała na Pani Ela z Częstochowy, mieszkająca od 25 lat w Berlinie z pieskiem Luncią. Jazda minęła bardzo szybko. Pani Ela jest typem szalonego podróżnika. Opowiedziała nam o swojej wyprawie do Indii i na Ukrainę. Po drodze zatrzymaliśmy się w restauracji na Orlenie przy autostradzie A4 na obiad (ja – bigos, ruskie, Marek – schabowy z ziemniakami). Ze zjazdu na Nysę/Brzeg z A4 zabrał nas mój tatko i tak oto szczęśliwie dotarliśmy do domu przed 19:00.

Placeholder Picture
Lecimy.

12.06.2011r.
Nysa

Rozpakowaliśmy bagaże, zrobiliśmy pranie. Wzięłam się też za czyszczenie muszli przywiezionych znad Oceanu Indyjskiego. Dwie z nich dostały „nóg”. Okazało się, że przewieźliśmy dwa kraby pustelniki. Ich nowym domem stało się Jezioro Nyskie, choć raczej klimat i zasolenie nie będą im służyć.



KONIEC RELACJI Z KENII